Kij i linijka były w użyciu nauczycieli bardzo często

Kij i linijka były w użyciu nauczycieli bardzo często

Pamiętam kiedy w szóstej klasie z kolegą goniliśmy koleżankę. Ona się poślizgnęła, złamała nadgarstek – a nas wezwał dyrektor… My automatycznie tłumaczymy, że to nie nasza wina, że ona uciekała i wpadła w poślizg.

W końcu dyrektor pyta:
- Jak ty się nazywasz?
- Nowacki Władysław
- Gdzie mieszkasz?
- Na ulicy Mickiewicza
- W ulicy Mickiewicza się mówi, a nie na ulicy!

I wtedy mi przyłożył patykiem i nawet nie wiem dlaczego i za co, ale takie były czasy, a kij czy linijka były w użyciu nauczycieli bardzo często. Nawet za jakieś niewielkie przewinienia można było oberwać

- o latach spędzonych w szkole jako uczeń, a następnie kolejnych w roli nauczyciela oraz o Myślenicach lat swojej młodości opowiada Władysław Nowacki

 

Od 15 lat przebywa Pan na emeryturze. Jak dzisiaj wygląda Pana życie?

Jako emerytowany nauczyciel nie straciłem kontaktu z młodzieżą, ponieważ długo pomagałem jej w nauce języka niemieckiego. Dzisiaj w głównej mierze zajmuję się wnukami i to im pomagam w zdobywaniu wiedzy. Ciągle prowadzę aktywny tryb życia; uprawiam turystykę pieszą, jeżdżę na rowerze. W ciągu 19 lat przejechałem na nim ponad 72 000 km, a jeśli chodzi o wycieczki mamy grupę z którą zorganizowaliśmy ponad 1200 wypadów. Chodzimy głównie po górach, po Beskidach, ale również po Tatrach i po Karkonoszach. Codziennie uprawiam też jogging.

Zawsze był Pan taki aktywny? A jak wyglądało Pana życie, kiedy był Pan dzieckiem?

Moje zabawy były adekwatne do czasów w których dorastałem, a były to przecież lata 50. Kiedy graliśmy w piłkę nożną, to kopaliśmy tzw. „szmaciankę”. Jeżeli uzbieraliśmy z kolegami na skórzaną piłkę, wtedy jeszcze sznurowaną, to było wielkie święto. Czasem biegaliśmy w terenie, a w szóstej i siódmej klasy wzdłuż Bysinki: po krzakach, po wodzie biegało się nawet boso, bo czasem rodzice nie pozwolili na te eskapady ubierać butów. Dzisiaj tego typu biegi są szalenie popularne, a my uprawialiśmy je już kilkadziesiąt lat temu.

Kiedy był Pan starszy, Myślenice dawały możliwość trenowania różnych dyscyplin sportowych?

Najczęściej to były SKS-y czyli Szkolne Kluby Sportowe. Grałem w tej drużynie w siatkówkę, później w koszykówkę i piłkę ręczną. Startowaliśmy w różnych zawodach, a trenowaliśmy po 2-3 razy w tygodniu. Kiedy przychodziliśmy na trening siatkówki na 18 i profesor Bicz grał z nami do godz. 20, a później zostawiał nam klucze i potrafiliśmy sami trenować nawet do dwunastej w nocy. Sala miała 12 na 6 metrów i mieściła się w Liceum Ogólnokształcącym, a na jej środku znajdowały się kolumny. Mimo to potrafiliśmy nawiązać walkę z takimi drużynami jak MKS Tarnów. Kiedy chcieliśmy grać to organizowaliśmy mecze między sobą na trawie w miejscu dzisiejszego szpitala.

Z których lat dzieciństwa ma Pan najbardziej wyraziste wspomnienia?

Jeśli chodzi o szkolnictwo to jedne z pierwszych wspomnień pochodzą z okresu szóstej i siódmej klasy szkoły podstawowej. Na przykład kiedy parę razy dostałem porządnie od nauczycieli i było mi trochę przykro, bo pamiętam, że powiedziałem na matematyce rzecz, która wyprzedziła, to co nauczycielka chciała osiągnąć podczas lekcji. Chodziło o liczbę „Pi”. Starszy kolega, który chodził już do liceum powiedział mi w jaki sposób powstaje, ja się wyrwałem podczas lekcji, nauczycielka się wściekła i… przyrżnęła mi w plecy. Oczywiście nie na lekcji, tylko później. Takie to były czasy.

To zupełnie inna szkoła niż dzisiaj…

Drugi taki incydent miał miejsce w 6 klasie, kiedy z kumplem goniliśmy koleżankę. Ona się poślizgnęła, złamała sobie nadgarstek - nas wezwał dyrektor i zaczyna nas oskarżać… My się tłumaczymy, że to nie nasza wina, że ona uciekała i wpadła w poślizg. W końcu dyrektor pyta:

- Jak ty się nazywasz?
- Nowacki Władysław
- Gdzie mieszkasz?
- Na ulicy Mickiewicza
- W ulicy Mickiewicza się mówi, a nie na ulicy!

I wtedy mi przyłożył patykiem, takim mocnym kijem i nawet nie wiem dlaczego i za co, ale takie były czasy i do takich incydentów dochodziło w szkole podstawowej. Oczywiście wtedy kij, linijka były w użyciu nauczycieli bardzo często. Nawet za jakieś niewielkie przewinienia można było oberwać.

Kiedy sam Pan zaczął pracować jako nauczyciel miewał Pan podobne przygody z uczniami?

Przemoc w szkole była niedopuszczalna, a problemy miały zupełnie inny charakter. Jednak przygód było bardzo dużo, z tego względu, że jako nauczyciel geografii prowadziłem Szkolny Klub Krajoznawczo-Turystyczny organizując sobotnie, piesze wycieczki. Kiedyś przed jedną z takich wypraw zbieraliśmy się na Zarabiu, koło dawnej Kaskady. Na miejscu zaczynam liczyć uczestników - 44 osoby i teraz tak: w góry – nie wolno, bo przepisy mówią, że 12 osób na opiekuna, a przecież nie wyślę tych dzieci do domu. Mieliśmy iść na Chełm, no i co? To było wielkie ryzyko, bo cokolwiek by się stało, to mi groziło zawieszeniem w pracy nauczyciela. Ale poszliśmy… w dodatku zaczynał jeszcze wiać dość silny wiatr. Na Chełmie graliśmy w piłkę, dzieci chodziły po lesie i w końcu zaczynamy już schodzić, a wiatr coraz silniejszy, wręcz niesamowity. I w pewnym momencie schodzimy w dół i jodły zaczęły skrzypieć, giąć się, tak już pod kątem dwudziestu paru albo i więcej stopni. Zrobiło się groźnie, a w najbardziej niebezpiecznym miejscu mijaliśmy największe drzewa grupami po 5 osób. Pierwszy przeszedłem ten odcinek i dałem sygnał, jak był mniejszy podmuch wiatru, to piątka musiała przebiec. I tak chyba trwało to z dobre pół godziny zanim oni wszyscy przeszli. Wreszcie odetchnąłem, gdy znaleźliśmy się z powrotem na Zarabiu.

Organizował Pan wycieczki zagraniczne?

W czasie, kiedy zacząłem pracować w Szkole Podstawowej nr 1 zrobiłem kurs przewodników terenowych i oczywiście oprowadzałem dużo wycieczek. Potem zrobiłem też kurs na wycieczki zagraniczne z językiem niemieckim, ale ta przygoda trwała tylko dwa lata, bo byłem dwa razy jeszcze wtedy w Czechosłowacji, raz prowadziłem wycieczkę do Bułgarii, cztery razy do NRD i raz do Austrii. Z biegiem czasu pojawiało się coraz więcej przewodników, którzy znali dwa języki i wypierali tych z jednym.

Czego słuchaliście w młodości?

Za moich czasów to były Czerwone Gitary! Później No To Co, Niebiesko Czarni, Skaldowie, z zagranicznych Deep Purple, a większość zespołów się potem na nich wzorowała.

A jak spędzaliście wakacje jako dzieci?

Zazwyczaj w domu, ponieważ rodziców nie było stać na wyjazdy. Tylko dwa razy byłem na obozie; pierwszy - siatkarski w Rytrze w nagrodę za II miejsce w Mistrzostwach Polski Juniorów. Jeśli już wyjeżdżałem dokądkolwiek w lecie, to z bratem i kuzynem do cioci do Lipnika. To były typowe wakacje na wsi - graliśmy w piłkę, zbieraliśmy grzyby, jagody.

Czy kojarzy Pan miejsca z tych zdjęć?

Promu przewozowego na Rabie nie pamiętam, ale kładkę pamiętam. Tylko teren wokół był bardziej zarośnięty. Niedaleko niej w jednym miejscu w czasie powodzi na rzece tworzyły się wiry i nazwaliśmy to miejsce „głębinką”, bo na co dzień było tam ponad 2 metry głębokości. Do pnia drzewa przywiązywaliśmy tam wielkiego foszta i w ten sposób budowaliśmy trampolinę z której skakaliśmy do wody.

Kiedyś robiłem bardzo dużo zdjęć dla świętej pamięci Antoniego Pitali, który pisał kronikę zawierającą historię jego rodziny. Jego pradziadek walczył w Powstaniu Styczniowym i miał nawet takie stare zdjęcia, i ja robiłem mu reprodukcje z tych zdjęć.

Nadal Pan fotografuje?

Tak, a do tej pory wykonałem ok. 15 tys. zdjęć. Pamiętam też zakład fotograficzny Pani Gurdównej, która robiła pamiątkowe zdjęcia. Do środka schodziło się po trzech stopniach, a ten budynek znajdował się w miejscu kiosku na rogu dzisiejszej ul. Reja w sąsiedztwie postoju taksówek. Kiedyś byłem tam z ojcem, miałem kilka lat i ona dała mi rolki z filmów. To był mój pierwszy kontakt z fotografią.

O, to jest ciekawe zdjęcie! Pamiętam te jarmarki na Rynku.

Co można było na nich kupić?

Głównie artykuły spożywcze takie jak ziemniaki, cebulę, sery, nabiał, kury, bydło a nawet konie i narzędzia rolnicze. Na te jarmarki przyjeżdżali ludzie z okolicznych wiosek. Odbywały się one raz w tygodniu.

A tu na zdjęciu znajduje się młyn. Pamiętam, nawet mama kupowała tutaj mąkę razową. Na Zarabiu była też dawna elektrownia tak zwana „Młynówka”, która odchodziła na Górnym Jazie i szła tutaj przez tę elektrownię. Myśmy nawet tam na główkę skakali do wody.

Kiedy zaczęli ją wysuszać?

Tego nie pamiętam, ale wydaje mi się, że w latach 70, kiedy zaczęli budować obwodnicę. Później ten młyn spłonął. Mam nawet zdjęcie z pożaru. On był pokryty papą, którą wiatr roznosił po całej okolicy. Pamiętam, że w tym dniu wróciliśmy z żoną z wycieczki na Słowację, patrzymy a tu taka łuna. Byłem przekonany, że to nasz dom płonie.

Pamięta Pan jak przebiegała budowa mostu prowadzącego na Zarabie?

Samej budowy dokładnie nie pamiętam, ale za to mogę opowiedzieć o tym jak oddawano ten most. Wcześniej wjechały na niego ciężarówki, które ważyły w sumie 160 ton. Ten moment pamiętam, ale roku nie jestem sobie w stanie przypomnieć. Za to, kiedy budowano obwodnicę razem z wiaduktem przy światłach, to prowadziłem dokumentację z poszczególnych etapów prac dokładnie zaznaczając daty w których je wykonywano.

O! A tu macie dworzec na Rynku.

Tam jeszcze była stacja benzynowa…

Dojeżdżałem na studia cały czas, właśnie z Rynku, a stacja pojawiła się później. Nie pamiętam nazwiska… albo… tak! Chyba Pan Krawczyk był kierownikiem tej stacji. Większość studentów, którzy musieli dojeżdżać do Krakowa korzystała z PKS-ów. Jeszcze nie było dworca, kiedy kończyłem studia w 71 roku, to autobusy cały czas odchodziły z Rynku.

Jak Pan wspomina zmiany związane z końcem komunizmu?

Wtedy byłem przewodniczącym Solidarności. Pamiętam, że i do mnie przyszli. Jeden cywil, jeden policjant i pozbierali z szafek wszystkie dokumenty. Ja z duszą na ramieniu, bo wtedy nie było wiadomo, czy ta działalność będzie miała jakieś konsekwencje. Przeżyłem to niesamowicie, bo aresztowali przede wszystkim tych, którzy pełnili jakieś funkcje w Solidarności. Okazało się jednak, że interesowali się głównie ludźmi działającymi na szczeblu powiatowym, czy wojewódzkim, a na takich zakładowych jak ja, nie starczyłoby im miejsc do internowania.

Bardzo dobrze pamiętam też moment wprowadzenia stanu wojennego. To była niedziela rano, szliśmy z żoną do kościoła i napotkana po drodze sąsiadka zaskoczyła nas pytaniem „to wy nic nie wiecie?!”. Nie wiedzieliśmy, bo tego dnia nie włączyliśmy telewizora, tylko wyszliśmy prosto do kościoła. Podczas tej mszy w kościele szum był jak w ulu, a ludzie nie mogli przestać rozmawiać. Nigdy więcej nie przeżyłem takiej mszy. Kiedy wróciliśmy w telewizji puszczali wystąpienie generała Jaruzelskiego. Później były wybory, to agitowaliśmy za Solidarnością. Przed szkołą „Dwójką” mieliśmy z kolegą Panem Serwińskim stolik przy którym rozdawaliśmy ulotki.

A jak było z zakupami w PRL-u?

Pewnie chodzi wam o te słynne kolejki. Trzeba było stać, trzeba było jakoś żyć, tym bardziej, że w Myślenicach na przełomie lat 60. i 70. były może ze trzy sklepy spożywcze. Wtedy na przykład nie piłem kawy, no ale jak dawali kawę, to trzeba było za nią stać. Pamiętam raz; stoję w tej kolejce, a trzeba zaznaczyć, że była dość duża, bo gdzieś na 30 osób, a oni w tym sklepie po 10 dag kawy sprzedawali. Kiedy po otwarciu drzwi ludzie runęli do środka, oparli się na ladę, dosunęli ją do samej ściany i omal nie zgnietli nią ekspedientki. Były trudne warunki. Ludzie kupowali, co było. A jeśli chodzi o sprzęt AGD to stało się po to, aby kupić cokolwiek. Człowiek nie widział co przyjdzie, a kupował co było. Przychodziły pralki, to kupowało się pralkę, przyszły lodówki to braliśmy lodówki. Dopiero kiedy coś się miało, to wśród mieszkańców funkcjonował handel wymienny i tak zdobywało się przedmioty, które były akurat potrzebne.

Władysław Nowacki: Urodził się w 1948 roku. Uczęszczał do Szkoły Podstawowej nr 1 w Myślenicach, a od 6 klasy do „dwójki”. Następnie uczył się w Liceum Ogólnokształcące im. Tadeusza Kościuszki, a po ukończeniu geografii w Wyższej Szkoły Pedagogicznej rozpoczął swoją przygodę z nauczaniem. Jako nauczyciel pracował w Szkole Podstawowej nr 1 i 2, a ostatnie lata w Gimnazjum nr 1 w Myślenicach. Dzisiaj przebywa na emeryturze i jak mówi wciąż żyje aktywnie.

 

Rozmawiali Antonii Kucharski i Filip Trybała
redakcja: Piotr Jagniewski

 

Wygraj jedną z książek "Myślenice we wspomnieniach mieszkańców"

W ramach Harcerskiego Archiwum Społecznego młodzi ludzie szukali myśleniczan chętnych do podzielenia się swoimi życiowymi doświadczeniami. Rozmowy toczyły się wokół zdjęć udostępnionych przez Muzeum Niepodległości, a rozmówcy opowiadali o tym, co znajduje się na fotografiach i wspomnieniach, jakie budzą w nich przedstawione miejsca, obiekty i wydarzenia.

Efektem jest ponad dwustustronicowa książka w której zebrany materiał został podzielony na fragmenty ułożone tematycznie. Znalazły się w niej urywki rozmów, a na naszych łamach prezentujemy ich obszerne fragmenty. Mamy nadzieję, że starszym czytelnikom pozwolą na moment przenieść się do czasów ich młodości, natomiast młodszym poznać Myślenice, w jakich na co dzień żyli ich rodzice i dziadkowie.

Książka „Myślenice we wspomnieniach mieszkańców” nie trafi do sprzedaży, jednak dla naszych czytelników udało nam się zdobyć kilka egzemplarzy. Aby mieć szansę otrzymania jednego z nich wystarczy dostarczyć do siedziby redakcji kupon konkursowy, który drukujemy w papierowym wydaniu Gazety Myślenickiej.

Piotr Jagniewski Piotr Jagniewski Autor artykułu

Reporter, redaktor, fotograf. Lubi dobrze opowiedziane historie i ludzi z pasją, którzy potrafią się nimi dzielić. Z gazetą związany w latach 2006-2018. W latach 2014-2018 pełnił funkcję redaktora naczelnego. (REPORTAŻ, WYWIAD, WYDARZENIA, LUDZIE, SAMORZĄD)