Wieczorne kłótnie
Nie mogli przeżyć ani jednego dnia, aby nie spierać się ze sobą. Nie było to nigdy coś poważnego. Ot, takie spory wiatru z krzewem. Jeden wieje, a drugi się chwieje
Pozornie waśń, a w rzeczywistości latami trwająca przyjaźń i zgoda. Tak było i z nimi. Włodek i Ewa kochali się przecież nie tylko od święta albo na pokaz. Byli ze sobą już prawie trzydzieści lat. Mieli swoje święto kochania się. Włodek chciał je nawet spopularyzować.
- Może nie byłoby wtedy rozwodów? Prawda, Ewa? Właściwie powinny być nawet przez kościół przeprowadzane.
- Ty jesteś chyba chory?! - krzyknęła Ewa i przerwała przygotowanie kolacji. - Bardzo chory!
I zaczęło się. Taka słowna gimnastyka.
- Małżeństwo to nie zupa, którą można ciągle próbować. Dlatego jestem za… rozwodami!
- Z twoją logiką jest bardzo kiepsko.
- Jestem za rozwodami, ale…
- Ale co?
- Ale rozwiedzieni nie mieliby już prawa zawierać ponownego małżeństwa. Bo nie sprawdził się, bo się nie nadaje.
- Głupi jesteś.
- I dziwić się, że ciągle śni mi się koniec świata! Góry równają się z dołami, wszystko przykrywa woda, nie ma arki, nie ma Noego. Tylko dwoje ludzi kłóci się ze sobą w ocalałym mieszkaniu na III piętrze wieżowca i termin rozprawy rozwodowej.
- Świętnie! I tymi słowami są niejacy W. i E. prawda?
- Najświętsza!
Zamilkli. Włodek siedział przy kuchennym stole, jak zmęczony turysta, który nie ma nawet sił otworzyć plecaka, w którym jest jedzenie. Ewa głośno rozkładała talerze. Jeszcze mała chwila milczenia. Jeszcze jedna. O, i już! Włodek podnosi głowę.
- Zdążymy zjeść kolację przed dziennikiem tv?
- Herbatę możesz wypić w pokoju. Zezwalam…