Całe życie z turystami

Niedługo, bo w maju minie 20 lat od kiedy Krzysztof Knofliczek prowadzi schronisko PTTK na Kudłaczach. Kilka lat dłużej prowadzi inne beskidzkie schronisko – na Luboniu Wielkim. Zakładając w 1999 roku firmę Schronisko-Bufet gastronomiczny Krzysztof Knofliczek wywrócił całe życie do góry nogami zostawiając w dolinie to co lubił i do czego przywykł, wybierając życie bez wygód, za to blisko natury, którą uwielbia pod każdą postacią.
Z wykształcenia leśnik pracował w Tatrzańskim Parku Narodowym i prawdopodobnie nie szukałby innego zajęcia, gdyby nie dojazdy które pochłaniały mnóstwo czasu i wymagały pobudek jeszcze przed świtem. Dlatego kiedy pocztą pantoflową doszła do niego informacja, że schronisko na Luboniu Wielkim szuka i to od dłuższego już czasu gospodarza pomyślał, że to praca dla niego. Konkurencji, jak wspomina, nie miał żadnej. Warunki na Luboniu były iście spartańskie o czym jego poprzednicy zdążyli się przekonać i żaden w ciągu dwóch lat nie zagrzał tam na dłużej miejsca.
- O biznesie nie myślałem wtedy wcale. Jak ktoś z Lubonia, czy później z Kudłaczy schodził to można się było domyślać, że nie jest to dobry biznes, bo kto poważny zostawia coś co przynosi dochody? Rodzina, a szczególnie ojciec, odradzała mi prowadzenie schroniska – mówi. Ale, że należy do tych, co łatwo się nie poddają, postawił na swoim. To zaś wiązało się z zamieszkaniem tam, 1022 m n.p.m., bo na zatrudnienie pracownika nie było go stać, a droga do pracy najkrótszą z tras zajęłaby mu – bagatela - trzy godziny i tyle samo z powrotem. Nie przejął się brakiem wody i toalety w schronisku, ani tym, że na początku był tam tylko wieloosobowy pokój, w którym spało się razem z turystami. Przeprowadził się tam wczesną jesienią razem z żoną i córką, która miała wówczas 9 miesięcy. Warunki były trudne i czasem zmuszały do tego, aby zabrać niemowlę na dół, do domu i tak robili. We znaki dawał się szczególnie silny, północny wiatr, który skutecznie uniemożliwiał rozpalenie w piecu.
Jak wspomina, pierwsze pół roku było najtrudniejsze. - Zawsze byłem imprezowy, ale towarzystwo, w którym się obracałem nie było zbyt „górskie”, więc kontakt się urwał. Nie powiem, że mi go nie brakowało. Tęskniłem za dawnym życiem, ale potem wszystko się odmieniło. Pojawili się nowi znajomi, nowe historie, nowe zainteresowania. Zaczęło się życie od nowa. I nie żałuję, że tak się potoczyło – mówi.
Ci „nowi znajomi” to nie tylko turyści, ale też… niedźwiedź, który nieraz podchodził blisko schroniska. Przyjaźni jednak, jak śmieje się Krzysztof, nie nawiązali. Chcąc nie chcąc musiał też nabyć nowe umiejętności.
- Musiałem nauczyć się wszystkiego co związane z prowadzeniem gospodarstwa, budownictwem i remontami. Kiedy coś się zepsuło na Luboniu trudno było oczekiwać, że przyjdzie „złota rączka” i to naprawi, radziliśmy więc sobie sami, metodą prób i błędów ucząc się kolejnych rzeczy. I tak na przykład pierwsze ocieplenie, żeby śnieg nie sypał się do środka, zrobiliśmy z kartonów z opakowań, później radziliśmy sobie coraz lepiej, wymieniliśmy okna itd. Kiedy przenieśliśmy się na Luboń nie potrafiłem gotować, dlatego na początku mieliśmy „aż” dwa dania: na pierwsze wrzątek, a na drugie kiełbasę z wrzątku – śmieje się Krzysztof. I dodaje, że w myśl zasady „nie święci garnki lepią” postanowił się uczyć i podejmował coraz śmielsze kulinarne próby. Zresztą nie tylko on, bo żona także. I tak od wrzątku, przez „gotowce” w słoikach, doszli do momentu, w którym jak mówią, teraz to inni proszą ich o przepisy.
Już pierwszego lata na Luboniu ich córka, mając półtora roku, na własnych nogach weszła na szczyt. Na dodatek wniosła tam chleb nie pozwalając po drodze nie tylko, aby ponieść go za nią, ani tym bardziej, aby wziąć ją na ręce razem z chlebem. Kiedy podrosła jeszcze bardziej i zbliżała się do wieku szkolnego, stanęli przed dylematem co robić dalej. Nie było możliwości, aby z Lubonia codziennie chodziła do szkoły, dlatego zresztą ich starszy syn przez większość tygodnia mieszkał na dole z dziadkami, a dołączał do nich w weekendy.
- Wybór był pomiędzy: zostawiamy schronisko, albo rozstajemy się. Dzięki temu, że dowiedziałem się, iż PTTK Myślenice szuka gospodarza schroniska na Kudłaczach i udało mi się zostać jego dzierżawcą, choć tym razem nie byłem jedynym chętnym, udało nam się jako rodzinie wszystko pogodzić, czyli być nadal razem i prowadzić schronisko. I do dziś jesteśmy tu razem: ja, żona – Agata i córka – Gabrysia. Syn odwiedza nas w weekendy, aby pomóc. Prawdopodobnie jesteśmy jednym schroniskiem w Polsce, które jest prowadzone wyłącznie przez rodzinę – mówi Krzysztof.
Kiedy planowali przeprowadzkę na Kudłacze znów słyszał pytania czy na pewno wie co robi. – Ludzie pytali „jak poradzicie sobie bez wody?”, a mnie to zupełnie nie przerażało. Owszem wody nie było, za to był dojazd. Przy Luboniu to było to jak niebo a ziemia. Jakbym trafił do… ciepłych krajów. Na Kudłaczach nie martwiłem się, że nie zejdę na dół nawet jak spadnie śnieg. Na Luboniu nieraz jak przysypało to trudno było dojść do cywilizacji. Na szczęście mieliśmy tam dwie pełne zamrażarki, które zapewniały nam przetrwanie przez miesiąc. Zdarzyło się, że żona nie była na dole przez trzy miesiące. Nie każda kobieta by to wytrzymała – mówi Krzysztof. I dodaje: – Kiedy przenieśliśmy się na Kudłacze płakała i pytała z czego będziemy żyć, bo oprócz tego, że nie było wody, nie było też turystów. Tak było przez pierwsze dwa lata, potem z roku na rok ich przybywało, a teraz nieraz jest ich tylu, że nas samych to przerasta, szczególnie, że mamy po te 20 lat więcej. Najtrudniejszy czas przetrwaliśmy dzięki temu, że nie zrezygnowaliśmy z Lubonia. Do dziś są tam nasi pracownicy, ale i tak jestem tam minimum raz w tygodniu, zawożę zaopatrzenie. Dlatego kiedy ktoś mnie pyta czy się tu nie nudzę, odpowiadam zgodnie z prawdą „nie mam czasu na nudę”.
Na pytanie czym ta praca różni się od innych, które wykonywał wcześniej, odpowiada bez wahania: „Wszystkim”.
- Wad nie ma, trzeba się po prostu przyzwyczaić do warunków. Za to zalet ma mnóstwo, ale co najciekawsze najlepiej widać je „z daleka”, a już najbardziej docenia się je będąc za granicą. Jak choćby ta, że kiedy wstaję rano słyszę śpiew ptaków. Nigdzie tak nie śpiewają jak w lasach, jak w naszych lasach. Nawet w Tatrach tak nie śpiewają. Słyszę jak pięknie szumi wiatr, patrzę na wspaniałe zachody słońca. W lecie za płotem mam grzyby, teraz wiosną zaczął się sezon na czosnek niedźwiedzi, który też warto zbierać, bo jest zdrowy. Czego więcej chcieć do szczęścia? – mówi gospodarz schroniska. – Jeśli czegoś mi, a raczej nam brakuje, to odrobiny prywatności i przewidywalności. Tu nigdy nie wiesz co zdarzy się następnego dnia, albo następnej nocy. Teraz na szczęście większość gości zapowiada się wcześniej na nocleg, ale bywają i tacy, którzy pojawiają się w środku nocy i są zdziwieni, że drzwi są zamknięte, ale przecież my też jesteśmy ludźmi i kiedyś spać musimy. Pamiętam jak na Luboniu bywało, że o 4 nad ranem ktoś pukał do drzwi, żeby zapytać czy wrzątek jest płatny. Poza tym nie przypominam sobie, abyśmy przez ostatnie 20 lat w sobotę lub niedzielę zjedli razem obiad, spędzili święta tylko w rodzinnym gronie, albo wyjechali razem na dłuższy niż 3-4 dniowy urlop.
Oprócz śpiewu ptaków, lubi też słuchać piania koguta, gdakania siedmiu kur, w tym sześciu liliputów, gruchania siedmiu gołębi, gęgania dwóch gęsi (które kupił na jarmarku i które mieli zjeść na Wielkanoc, ale że nie mieli serca ich zabić zostały i stały się niemalże członkami rodziny) i miauczenia swoich pięciu kotów, z których każdy to przybłęda lub przygarnięta „sierota”. Tyle dokładnie liczy obecnie ich zwierzyniec. Nie licząc pszczół, które są kolejną po gotowaniu, wędkarstwie i łowiectwie, pasją Krzysztofa. A „zaraził” się nią przez kolegę, który najpierw przyniósł na Luboń jeden ul, potem drugi i trzeci prosząc, aby zajął się nimi przez dwa tygodnie, po czym nie wrócił. Pszczelarstwo okazało się na tyle fascynujące, że był okres, kiedy pasieka rozrosła się do stu uli, a dziś liczy ich ok. 60.
Krzysztof przez ponad dwie dekady obserwował jak zmieniała się turystyka i turyści.
- Kiedyś popularna była tzw. turystyka zakładowa, wyjeżdżało się całymi zakładami na przykład na grzybobrania. Zniknęła, tak samo zresztą jak popularna niegdyś turystyka plecakowa, której amatorzy wyruszali z reguły w piątek i do niedzieli wędrowali od schroniska do schroniska. To były czasy, w których zachodząc do schroniska cieszyli się, kiedy znaleźli wolne miejsce na… schodach. Teraz każdemu się spieszy, a pokój w schronisku najlepiej, aby był z łazienką, a schronisko z dostępem do wi-fi, a przecież to nie kafejka internetowa – mówi Krzysztof, który sam nazywa siebie „człowiekiem starej daty”. Przejawia się to w pewnej niechęci do nowych technologii i wiecznego pośpiechu, który charakteryzuje współczesny świat. Szczególną estymą darzy zaś starszych ludzi, ale również stare samochody. Uwielbia np. swojego unimoga 404 z 1961 roku, którym wyjeżdża na Luboń.
W ostatnich latach, jak zauważa, najwięcej „namieszała”, ale tu akurat w pozytywnym sensie, pandemia. – Sprawiła, że Polacy odkryli Polskę, w tym polskie góry. I bardzo dobrze, bo nic tak nie służy człowiekowi jak ruch i świeże powietrze – mówi Krzysztof.