„Diagnoza była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam”

„Diagnoza była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam”

Za około miesiąc minie rok od dnia, kiedy dnia kiedy pani Joanna (nazwisko do wiadomości redakcji) z Dobczyc usłyszała diagnozę „rak piersi”. Diagnozę, której nie spodziewała się usłyszeć (jak podkreśla, nie miała żadnych objawów choroby) i która sprawiła, że dziś apeluje do kobiet (i nie tylko) „badajcie się!”. Sama o sobie mówi: „Jestem dowodem na to jak ważne są badania profilaktyczne”. Oto jej historia…

Nie wiem, co byłoby gdyby nie bon na badanie, który dokładnie rok temu dostałam od koleżanki, która z kolei dostała go na Marszu Różowej Wstążki w Myślenicach z intencją, aby przekazać go dalej. Poprzednie badanie robiłam w 2022 roku. Nic nie wykazało. Nie wiem kiedy trafiłabym na następne, gdyby nie ten właśnie bon od mojego „anioła stróża”, bo tak od roku nazywam Kingę, która mi go dała. Wzięłam bon myśląc sobie: „Co mi zależy, wezmę i pójdę. Pewnie badanie nic nie wykaże, ale przynajmniej będę miała spokojną głowę”. 18 listopada stawiłam się na badaniu. I już w trakcie lekarz powiedział, że w piersi „coś” jest i zalecił pilną konsultację u onkologa.

Po wyjściu z gabinetu spotkałam kuzynkę męża, rzuciłam się jej w ramiona z płaczem. Potem zadzwoniła do mnie mama, która nie wiedziała, że idę tego dnia na badanie. Poznała po moim głosie, że płakałam, powiedziałam jej co usłyszałam w gabinecie. Rodzina szybko przeprowadziła „burzę mózgów” i pomogła mi znaleźć lekarza.

Nie mogłam chyba trafić lepiej, bo okazał się nie tylko doskonałym medykiem rozumiejącym pacjentki, ale też zwyczajnie życzliwy człowiekiem.

Kiedy do niego trafiłam potwierdził, że zmiana jest. Zalecił biopsję oraz badania genetyczne. Trzy dni później miałam wykonaną pierwszą biopsję, która miała dać odpowiedź na pytanie co to jest za guz i jak go leczyć.

Czekając na wyniki tych badan zaczęłam robić kolejne: mammografię i rezonans piersi, USG klatki piersiowej i USG brzucha. Zbliżały się święta, a dzień przed Wigilią dostałam telefon, że są wyniki biopsji. Jadąc po nie czułam, że nie będą to dobre wiadomości. I faktycznie nie były. Kiedy usłyszałam diagnozę, emocje puściły i zaczęłam płakać, jak jeszcze nigdy wcześniej. W głowie kołatały się pytania: „dlaczego ja?”, „mam 43 lata i dzieci”, „jak im to powiem?”.

Pamiętam, że lekarz dalej mówił do mnie, ale nic nie rozumiałam. W końcu poprosiłam go, aby wyjaśnił mi to zwyczajnym, niemedycznym językiem. Wziął kartkę i rozrysował mi jak dalej będzie wyglądało leczenie i rozpisał co po kolei należy zrobić.

Wtedy i w mojej głowie pojawiła się myśl, że muszę do tego podejść zadaniowo. Miałam już plan działania i musiałam go zrealizować. Żeby dobiec do mety, pokonać intruza.

Potem było jeszcze badanie, które miało pokazać czy to guz dodatni czy ujemny. Na szczęście, okazał się ujemny. Na szczęście, bo można wiec było od razu przejść do operacji jego usunięcia, bez konieczności wcześniejszej chemioterapii, której bardzo się bałam.

4 lutego wylądowałam na stole operacyjnym. Co ciekawe, tego dnia przypada Światowy Dzień Walki z Rakiem.

Lekarze usunęli mi pierś. Całą. Dostała implant ekspander, nawiasem mówiąc, bardzo ładny.

I czekałam na wyniki badań histopatologicznych. Potwierdziły, że to nowotwór złośliwy.

Odbyło się konsylium i zapadła decyzja o hormonoterapii i zastrzykach w brzuch.

Od lekarzy słyszałam, że trafiłam do nich w odpowiednim momencie. Ten typ raka rozsiewa się szybko, na szczęście w moim przypadku nie zdarzył się rozsiać, dlatego straciłam „tylko” pierś, a nie obie piersi albo pierś razem z całymi węzłami chłonnymi. Podczas leczenia spotkałam kobiety, które trafiły do lekarza później, np. kiedy zauważyły wklęśniętą brodawkę. Ja nie miałam żadnych objawów. Nic co by mnie mogło zaniepokoić, a przecież sprawdzałam, badałam sobie piersi.

Po operacji, tak jak i przed nią, oprócz rodziny, przetrwać pomagała mi praca. Dość powiedzieć, że dzień przed operacją jeszcze byłam w pracy, a wróciłam do niej zaledwie dwa i pół tygodnia po operacji. Koleżanki i koledzy dali mi ogromne wsparcie za co jestem im niezmiernie wdzięczna.

Dzięki pracy nie miałam zbyt wiele czasu na rozmyślanie, zamartwianie się. Odsuwałam te myśli jak najdalej od siebie, choć nie ukrywam, nie zawsze się udawało. Bywało, że poza domem uśmiechałam się do ludzi, a w domu płakałam. Kiedy emocje schodziły, wracałam do swojego planu działania i odhaczałam kolejne punkty. Jednym z ostatnich było usunięcie drugiej piersi. Zrobiłam to profilaktycznie, bo wiedziałam, że jestem w grupie wysokiego ryzyka. Nie chcę kusić losu. Dziś mam nowy, zrekonstruowany biust, żartuję nawet, że najlepszy od jakichś 18 lat.

Ale całkiem poważnie mówiąc, nikomu nie życzę, aby musiał przechodzić przez to co ja przeszłam. Dlatego głośno mówię o swojej chorobie, nie traktuję jej jak tabu. I apeluję do kobiet, aby się badały. Nawet kiedy czują się doskonale. Ja również tak się czułam i nic nie wskazywało na to, że coś mi dolega. Dlatego diagnoza była ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewałam.

Szczęście w nieszczęściu trafiło na osobę silną, i nie mam myśli siły fizycznej, ale charakter, odziedziczony po tacie. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy tak ma, dlatego właśnie uważam, że moim zadaniem jest mówić o konieczności badań. Jeżeli w ten sposób zmobilizuję do ich wykonania choć kilka osób, uznam, że było warto.

Apeluję również do mężczyzn, żeby namawiali swoje partnerki do badań. I żeby sami wykonywali badania profilaktyczne.

Dziś cieszę się, że zwyciężyłam i mogę powiedzieć, że jestem dowodem na to, że profilaktyka i wczesne wykrycie choroby nowotworowej pozwalają łagodniej przejść przez proces leczenia i tak jak w moim przypadku np. uniknąć chemoterapii. To dużo, a profilaktyka potrafi jeszcze więcej, bo może nawet uratować życie.

Not. Katarzyna Hołuj