Maciej Niesiołowski. Batuta, humor, wiolonczela i Myślenice

Włodzimierz Szaranowicz podsumowując karierę Adama Małysza powiedział, że do oglądania jego występów siadaliśmy jak do telenoweli. Nieco ponad dekadę wcześniej jak do telenoweli siadaliśmy w niedzielne popołudnia, gdy pojawił się program pod tytułem „Z batutą i humorem”.
Fenomen popularności tego muzycznego cyklu miał przynajmniej kilka przyczyn. W taki sposób muzyki poważnej w polskiej telewizji nie prezentował jeszcze nikt. Bez sztucznego zadęcia, z przymrużeniem oka, lekko i zarazem z wielką klasą. Łączył klasykę z jazzem, operę z operetką, muzykę poważniejszą z mniej poważną i popularyzował wszystkie te gatunki nawet wśród słuchaczy na co dzień od nich stroniących. Dyrygował orkiestrą, opowiadał historie prezentowanych utworów i ich twórców, co rusz sypiąc przy tym anegdotami, albo urozmaicając samą muzykę jakimiś żartami sytuacyjnymi. I wszystko na takim luzie, jaki posiadają tylko nieliczni artyści estradowi. Tym kimś był Maciej Niesiołowski oraz towarzyszący mu muzycy, których rosnąca popularność zaowocowała przyznaniem nagrody Wiktora w roku 1990 dla Macieja Niesiołowskiego, ale i pośrednio dla całego programu, który rok wcześniej został uhonorowany Nagrodą Radiokomitetu. Od kilku lat natomiast możemy go spotkać spacerującego ulicami Myślenic, gdzie zamieszkał w bardzo malowniczych okolicach Zarabia.
Zacznę od pytania, które zadaje sobie chyba każdy myśleniczanin, który pamięta program „Z batutą i humorem”. Jakie są związki Macieja Niesiołowskiego z Myślenicami?
Całkiem mocne i sięgające głęboko w przeszłość. Mój pradziadek wybudował dom na Zarabiu w 1878 roku. Obok niego był budynek gospodarczy, w przeważającej części drewniany, a w pozostałej murowany. W 2000 roku był już on w tak złym stanie, że razem z siostrą postanowiliśmy przerobić go, a w zasadzie zbudować od nowa. To były całe lata dojeżdżania z Warszawy, doglądania budowy, dopłacania do niej i poznawania mnóstwa przesympatycznych ludzi, którzy pracowali na tej budowie. Dom budowaliśmy właściwie z myślą o wakacjach dla mnie, mojej siostry, moich synów i wnuków. Trzy minuty spaceru do rzeki, trzy minut spaceru do lasu. Czego chcieć więcej?
Czuje się Pan już zakorzeniony w Myślenicach?
Właściwie odkąd pamiętam, to przyjeżdżałem do Myślenic kilka razy w roku. Po ukończeniu liceum wyjechałem do Warszawy na studia i siłą rzeczy te przyjazdy ustały na kilka lat, a potem już przyjeżdżałem z synami na wakacje. Takim regularnym i formalnym myśleniczaninem jestem od 3 lat. Tu jestem zameldowany, tu płacę podatki. To jest miejsce do mieszkania po prostu boskie. Ma zalety wsi i jednocześnie miasta z całą infrastrukturą. Mam wielu znajomych, z którymi utrzymuję regularny kontakt, że wymienię tylko Marię i Wita Podczerwińskich z Jawornika, doktora Pucza z żoną Ewą, Mariolę i Tomasza Pików i wielu innych. A przecież jak sprowadzał się tu mój pradziadek to były w okolicy może ze trzy domy i nie było ulicy tylko ścieżka. Lubię ten łagodny klimat Zarabia, który wyraźnie się zmienił, gdy pojawił się zbiornik w Dobczycach. W dzieciństwie widziałem tu takie burze, że na samo wspomnienie cierpnie mi skóra. No i zachowałem akcentowanie na pierwszą sylabę, więc mentalnie z Myślenic chyba nigdy nie wyjechałem.
W Pańskim biogramie jako miejsce urodzenia figurują Świętochłowice.
To nie do końca prawda. Urodziłem się we wsi Piaśniki, które były częścią Lipin, a te z kolei weszły potem w skład Świętochłowic. Z tego czasu znam tylko poniemiecki zamek, w którym przyszedłem na świat i park w jego okolicy. Miałem półtora roku, kiedy przenieśliśmy się do Bytomia, gdzie przeszedłem cały 12 letni cykl edukacyjny. Potem było 10 lat studiów i praca w Warszawie, gdzie od 1964 roku spędziłem ponad pół wieku. Gdy przyjechałem tam po raz pierwszy to w stolicy było mnóstwo gruzów i nie było jeszcze nawet Zamku Królewskiego. Strach było wysłać syna na rytmikę na Powiśle. Dzisiaj Warszawa to naprawdę piękne miasto i utwierdzam się w tym przekonaniu nawet wracając z Paryża czy Berlina.
Wiolonczela to był dla Pana instrument pierwszego wyboru w szkole muzycznej?
Zacznę od tego, że w Bytomiu specjalna komisja chodziła do przedszkola, gdy robiono nabór do szkoły muzycznej. Mieliśmy w domu pianino, na którym grało starsze rodzeństwo, dwie siostry i brat. Podobno zacząłem na nim grać już w wieku 3 i pół roku i nawet akompaniowałem w przedszkolu na jakichś imprezach. Niejako rok przed terminem, bo w wieku 6 lat trafiłem do szkoły muzycznej. Początkowo z zamiarem gry na gajgach czyli na skrzypcach, ale miałem za długą szyję, co uniemożliwiało mi trzymanie skrzypiec, a tym samym grę na nich. Potem przyszła kolej na fortepian, ale po kilku latach pani nauczycielka stwierdziła, że mam tak zwane „płetwy” między palcami i nie złapię ręką oktawy choćbym nie wiem jak rozciągał dłoń. Pozostała wiolonczela, którą mieliśmy na strychu i kiedy stolarz, bo nie było w okolicy lutnika, dokonał w niej małej renowacji zacząłem intensywną naukę na tym instrumencie. No i jako wiolonczelista kształciłem się w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie.
A kiedy pojawiła się w Pana życiu dyrygentura?
Po skończeniu studiów gry na wiolonczeli, a było w tym trochę przypadku. Chciałem pozostać w Warszawie, a wtedy nie można było w niej mieszkać bez meldunku. Chyba, że na studiach, więc poszedłem na kolejne tym razem z dyrygentury.
Jest jeszcze jeden kierunek studiów, który pojawia się w nocie biograficznej Macieja Niesiołowskiego.
Ale to już historia z zupełnie innej epoki. Jestem absolwentem SGPiS, która pod koniec lat 80-tych ustanowiła studium magisterskie dla ludzi ze świata kultury, którzy mieli się zająć dyrektorowaniem w rozmaitych instytucjach kultury w czasie przełomu ustrojowego i po nim. Był rok 1989, mieliśmy bardzo ciekawe grono wykładowców z Leszkiem Balcerowiczem na czele, ale summa summarum to jakichś znaczących efektów tego, w kontekście całej Polski, nie było. Byłem zresztą przez ponad rok Dyrektorem Teatru Muzycznego w Łodzi, ale nie wspominam tego najlepiej. Repertuar był nastawiony raczej na wyjazdy zagraniczne – muzycy byli zadowoleni, publiczność niekoniecznie.
Jakie cechy charakteru czy osobowości musi posiadać dyrygent?
W moim przypadku o wyborze takiej drogi muzycznej zadecydował los, ale uważam, że bardzo pomaga dyrygentowi ukończenie wcześniej wydziału instrumentalnego i sama gra w orkiestrze. Przyglądanie się pracy dyrygenta z takiej perspektywy pozwala zrozumieć co można zrobić, czego nie wypada i jaki to wszystko przynosi efekt. Do tego dochodzi umiejętność nawiązania kontaktu z publicznością. Nie miałem nigdy problemu z wysłowieniem się i to też na pewno stanowiło atut.
Właśnie na to samo zwróciłem uwagę, gdy zagrał Pan dyrygenta w filmie „Tydzień z życia mężczyzny” Jerzego Stuhra.
Chyba go trochę rozczarowałem, bo spodziewał się raczej jakiegoś choleryka w typie Stefana Stuligrosza.
Wiolonczela uchodzi za dosyć wyczerpujący fizycznie instrument. Słusznie?
Niekoniecznie. Wyczerpujące jest generalnie długie granie. Skrzypek grający w „Parsifalu” Ryszarda Wagnera też może się nieźle zmęczyć w trakcie ponad czterogodzinnej opery. Wszystko jest kwestią ćwiczeń.
Przechodząc do „Z batutą i humorem”. Inspirował się Pan jakoś programami Leonarda Bernsteina?
Jak każdy widziałem Bernsteina przy robocie, ale to było jednak coś innego, bo on jednak opierał swoje programy na samej muzyce. Był jeszcze „Nie taki diabeł straszny” Henryka Czyża, dyrygenta posługującego się piękną polszczyzną, piszącego książki, i niezwykle kulturalnego, dowcipnego acz bardzo pryncypialnego człowieka. Grał na saksofonie, potrafił komponować lekką muzykę, grał bluesa na fortepianie, ale pamiętam jak, trochę w żartach zrugał mnie za to, że w styczniu na koncercie karnawałowym na uczelni, wykonywałem z orkiestrą utwór Macieja Małeckiego, a potem Gershwina i Walc Cesarski Straussa z chórami. Jego zdaniem nie licowało to z powagą uniwersytetu. Z niemałym trudem przekonałem go, że Gershwin i Strauss to już też klasyka.
Jaka była geneza telewizyjnego cyklu?
Właściwie też dosyć przypadkowa. Pani profesor Regina Smendzianka na 25-lecie Katedry fortepianu organizowała w 1987 roku cykl koncertów, który trwał przez cały tydzień. Finałowy koncert, który nazywał się „Per pianoforte” był zainspirowany przez Andrzeja Dutkiewicza, który przywiózł pomysł ze studiów w USA. W Warszawie wystąpiło kilkudziesięciu pianistów i grali oni, w różnych konfiguracjach, na 10 fortepianach. Pianiści raczej nie są przyzwyczajeni do pracy zespołowej więc potrzebny był dyrygent. To był wielki spektakl muzyczny, logistycznie szalenie trudny do zorganizowania nawet dzisiaj, a co dopiero pod koniec PRL-u.
Przypadkowo usłyszałem jak pani profesor Regina Smędzianka i redaktor Halina Pniewska z Redkacji Muzycznej 2-giego Programu TVP są czymś mocno zafrasowane. Okazało się, że nie ma kto zapowiadać koncertu finałowego. Powiedziałem paniom, że to żaden problem, bo mogę to zrobić i wystarczy mi do tego kartka z nazwiskami wykonawców. Kulminacyjnym punktem koncertu był marsz „Stars and Stripes Forever” Johna Sousy na 8 pianistów i dętą orkiestrę, która znienacka pojawiła się na balkonie sali koncertowej Uczelni ku zaskoczeniu licznie zgromadzonej publiczności. Po sukcesie tego koncertu red. Halina Pniewska zaproponowała mi występy w telewizji. Dyrektor 2-go programu TVP Józef Węgrzyn doprecyzował formułę audycji – cotygodniowe koncerty z orkiestrą, w niedzielne popołudnia.
Zaskakujące z dzisiejszej perspektywy jest to, że program „Z batutą i humorem”, który nawet po latach tylu ludzi doskonale pamięta trwał ledwie przez nieco ponad rok.
Zgadza się, zrealizowaliśmy ponad 40 odcinków. Początkowo nie wierzyłem, że ktoś to będzie oglądał, bo wydawało mi się, że w niedziele po południu ludzie mają ciekawsze zajęcia niż słuchanie muzyki, ale Józef Węgrzyn powiedział „zobaczy pan, że będą oglądać” i miał rację, jak się później okazało. Udało nam się również zaangażować wracających do telewizji po bojkocie znanych aktorów Wiesława Michnikowskiego, Jana Kobuszewskiego, Wiesława Gołasa czy Mieczysława Czechowicza. Wówczas telewizja była jeszcze jak za króla Ćwieczka, więc szczytem osiągnięć technicznych był bluebox, a operatorom musiałem tłumaczyć czym się różni flet od klarnetu czy oboju. Pieniędzy wielkich na tym się nie dorobiliśmy, ale zaczęliśmy faktycznie być rozpoznawani na ulicy np. nasz puzonista, a przy okazji niesamowity kawalarz, Leon Piwkowski kiedyś poszedł do warsztatu dorabiać klucze do samochodu i pewnie stałby w długiej kolejce, gdyby nie to, że majster go rozpoznał i oznajmił wszystkim „panowie, to jest pan Piwkowski od pana Niesiołowskiego, on nie może czekać w kolejce”.
Jaki był epilog tego cyklu?
Bardzo kiepski. Dostaliśmy propozycję, żeby nagrywać audycję 23 i 24 grudnia. Jakim sposobem miałem zebrać muzyków w Wigilię? Nie doszliśmy do porozumienia i bardzo szkoda, bo mieliśmy już przygotowany program na Święta i Na Sylwestra. Telewizja jednak długo podtrzymywała wrażenie, że nic się nie zmieniło, bo latem następnego roku emitowano stare odcinki. Krezusami finansowymi wprawdzie dzięki telewizji nie staliśmy się, ale copryright do nazwy „Z batutą i humorem” sprawił, że w różnych składach jeździliśmy z nim potem po kraju, zaś poszczególni muzycy byli zapraszani do rozmaitych muzycznych przedsięwzięć.
Szyld „Z batutą i humorem” cały czas jeszcze da się znaleźć na afiszach koncertowych.
Po programie telewizyjnym tytułowa batuta pojawiła się w wielu innych przedsięwzięciach operetkowych, teatralnych i estradowych. Jedną z ciekawszych realizacji było przedstawienie, przez trzy sezony, realizowane z Teatrem Kwadrat w Warszawie „Z Batutą i Kwadratem”. Nawiązanie do batuty miało także miejsce w przypadku koncertów np. z Grupą MoCarta. Graliśmy z nimi koncerty pod tytułem „Z batutą i MoCartem”. Byłem niezwykle zadowolony z tych koncertów, bo są to muzycy, którzy jak mało kto potrafią pokazać humorystyczne oblicze muzyki klasycznej, a dodatkowo miałem radość, bo są to moi byli studenci. Dwa lata temu Grupa MoCarta grała także w myślenickim MOKiSie.
Kiedy zobaczymy Macieja Niesiołowskiego „Z batutą i humorem” na jakiejś myślenickiej scenie?
Pewne przymiarki pod taki koncert czyniłem już kilkanaście lat temu, ale bez odzewu ze strony miejscowych władz. Zobaczymy, może uda sie w tym roku.
Tego Panu życzymy w imieniu naszych czytelników.
rozmawiał Rafał Podmokły
Maciej Gawin-Niesiołowski (ur. 4 lutego 1946) – polski wiolonczelista i dyrygent.
Syn Zbigniewa Gawin-Niesiołowskiego i Zofii Osuchowskiej. Wnuk Witolda Gawin-Niesiołowskiego (1866-1954), pułkownika wojska austriackiego i Wojska Polskiego, naukowca entomologa. Urodził się na Górnym Śląsku (rodzina pochodziła z Małopolski). Ukończył szkołę muzyczną w Bytomiu. W Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie studiował naukę gry na wiolonczeli u Arnolda Rezlera i dyrygenturę u Bohdana Wodiczki. Jest także absolwentem warszawskiej Szkoły Główniej Handlowej, dawniej Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (Studium Obrotu Dziełami Sztuki Profesjonalnej na Wydziale Handlu Zagranicznego). Jako wiolonczelista grał w Orkiestrze Filharmonii Narodowej w Warszawie, zespole kameralnym „Con motto ma cantabile” i w Kwartecie Wilanowskim. Jako dyrygent zaczął pracować w 1974 roku. Kierował orkiestrami w Warszawskiej Operze Kameralnej, w Teatrze Wielkim w Warszawie, orkiestrą warszawskiej Akademii Muzycznej, był dyrektorem artystycznym Teatru Muzycznego w Łodzi. Popularność zyskał dzięki cyklowi muzycznych programów telewizyjnych „Z batutą i humorem”, za które otrzymał Nagrodę Radiokomitetu w 1989 roku. W 1990 roku został uhonorowany nagrodą publiczności Wiktor.