Miłość do zwierząt zaszczepili w nich ojcowie - lekarze weterynarii
Na co dzień leczą głównie psy i koty, ale w ich gabinecie gościły m.in. alpaka i legwan (notabene niemieszczący się na stole, na którym „lądują” pacjenci). Elżbieta i Zbigniew Wołoszynowie o tym, że zostaną lekarzami weterynarii wiedzieli już jako dzieci. Te dziecięce marzenia, a potem młodzieńcze plany zrealizowali: ona kończąc studia we Wrocławiu, on w Lublinie, a dziś prowadzą razem przychodnię weterynaryjną Vetmedica w Myślenicach.
Myśleniczanka Elżbieta śmieje się, że mąż „poszedł jej na rękę” przeprowadzając się do Myślenic, bo ona nie wyobraża sobie życia gdzie indziej. Z Wrocławia wróciła w rodzinne strony, bo jak mówi, tam było „za płasko”.
Wspomina też, że odkąd tylko jako dziecko zaczęła chodzić, towarzyszyła w wyjazdach służbowych swojemu tacie - lekarzowi weterynarii Kazimierzowi Kiszce. W wyjazdach, bowiem w tamtych czasach lekarze weterynarii nie czekali na swoich pacjentów w gabinecie w mieście, ale spędzali całe dni na wsiach, gdzie leczyli zwierzęta gospodarskie: konie, krowy itd., bo takie było wówczas zapotrzebowanie.
Już wtedy złapała bakcyla, czego następstwem były studia, które ukończyła z wyróżnieniem w 2001 roku. Kolejnym krokiem było założenie w rodzinnym domu przychodni, do której w 2007 roku dołączył jej mąż, również lekarz weterynarii, który wcześniej prowadził własną przychodnię. Małżeństwo, a zarazem spółka, wybudowało z czasem w nowym miejscu, choć ciągle w Myślenicach, większą siedzibę przychodni, a firma rozrosła się z dwojga pracowników do sześciu. A nawet siedmiu. Tym siódmym „pracownikiem” jest suczka nazywana „Panią Pusią”, która wzięła na siebie obowiązki concierga.
Tak z uśmiechem opowiada o niej Ela: - Przyjeżdżających do nas pani Pusia prowadzi na miejsce na parkingu, potem przeprowadza pacjentów do poczekalni, tam ich wita i pociesza, a i w gabinecie wprowadza pogodną atmosferę i towarzyszy pacjentom, podczas kiedy my rozmawiamy z ich właścicielami. Jest z nami już 6 lat i jest pracownikiem idealnym.
Już całkiem poważnie dodaje natomiast, że udało im się stworzyć zagrany zespół, który powoduje, że chce się przychodzić do pracy, bo wiedzą, że zawsze mogą na siebie liczyć.
- Podstawa to wzajemne zaufanie i zasada „bądź dobry dla mnie, ja będę dobry dla ciebie”. To działa - wtrąca Zbigniew.
- Z szacunkiem traktujemy też naszych pacjentów, a oni odwzajemniają się nam miłością – dodaje Elżbieta.
Do ich przychodni najczęściej trafiają psy i koty.
- Kiedyś, za czasów taty, trzech lekarzy pracujących w myślenickiej lecznicy wyjeżdżało do chorych zwierząt na cały dzień. Nam, jeżeli zdarzy się wyjazd do zwierzęcia gospodarskiego, raz na kwartał to już dużo, a bywa, że zdarza się raz na pół roku. Można powiedzieć, że weterynaria „zeszła na psy” – śmieje się Ela. - Leczymy głównie psy i koty. Udzielamy też pierwszej pomocy gryzoniom, jaszczurkom, ptakom ozdobnym. Zdarzyło się nam przyjmować alpakę i legwana, który nie mieścił się na stole.
Jak dodaje, i te najmniejsze i te największe zwierzęta wyczuwają ludzkie intencje. - Zdarza się, że przy pierwszym badaniu zwierzę jest niespokojne, czasem wykazuje agresję, ale to zmienia się przy kolejnych wizytach. Jego stosunek do nas zmienia się, bo zwierzę wie już, że chcemy mu pomóc. Do dziś pamiętam jamnika z niedowładem kończyn miednicznych. Kiedy po kilku dniach zaczął przychodzić już na własnych nóżkach, to choć już na parkingu niesamowicie płakał, to szedł bez smyczy, wchodził do lecznicy i nastawiał tył na zastrzyk cały czas nie przestając płakać. Dlatego nie ma większej radości i satysfakcji niż ta, kiedy spotykamy przypadkowo pacjenta, który biega i nie widać po nim śladu po chorobie, a jego właściciel mówi: „przecież on był połamany, nie chodził”.
To zasługa Zbigniewa, który zajmuje się ortopedią i pourazówką. To on naprawia skomplikowane przypadki złamań, które najczęściej powstają wskutek wypadków komunikacyjnych.
Na pytanie, co w ich zawodzie jest najtrudniejsze Elżbieta odpowiada:
- Zawód, który wykonujemy jest zawodem publicznego zaufania, nie jest tak, że kończymy pracę po ośmiu godzinach, wychodzimy i zapominamy o niej do kolejnego dnia. Praca jest z nami cały czas, nasi pacjenci są z nami cały czas, bo cały czas o nich myślimy. Najgorsza jest bezradność, kiedy nic już nie możemy zrobić, a zwierzęta chorują dziś częściej niż kiedyś, zwłaszcza na nowotwory, i to mimo tego, że właściciele coraz bardziej o nie dbają.
- Przez wszystkie te lata radykalnie zmieniało się nastawienie ludzi do zwierząt. Szczególnie do psów i kotów na wsiach. Dawniej psy i koty w zasadzie nie gościły w lecznicy – mówi Zbigniew.
Ela również dostrzega wzrost empatii w ludziach, i choć zawsze były wyjątki, to przestrzega przed generalizowaniem. – Ludzie na wsiach mają szacunek do zwierząt jako żywicieli. I to nie tylko do krowy, świni czy konia. Zdarzało się natomiast, że w mieście zwierzę było źle traktowane. Jedno jest pewne, przez te lata wzrosła świadomość ludzi. Pilnują, aby nie tylko leczyć zwierzęta, jeśli chorują, ale bardzo dbają o to, aby zapobiegać chorobom, przyjeżdżają na badanie profilaktyczne, odrobaczanie, szczepienia, zabezpieczają psy i koty przed kleszczami. Zmieniło się też bardzo podejście do zwierząt. Lata temu, kiedy pomagałam ojcu, na wioskach organizowane były szczepienia dla tych, którzy nie mogli dowieźć zwierząt do lecznicy. Pamiętam ogromny niepokój tych zwierząt, nie wiedziały dokąd są prowadzone, bały się i nieraz objawiały to agresją. Teraz wygląda to zupełnie inaczej, psy idą są spokojne, bo wiedzą, że nie stanie się im krzywda, ufają właścicielom - mówi.
Od czasu, kiedy jako dzieci i nastolatki przyglądali się pracy swoich ojców, zmieniło się nie tylko to.
- Radykalnie wzrosły też możliwości diagnostyczne. Jeszcze kończąc studia z uśmiechem i niedowierzaniem słuchałem wykładowcy, który mówił, że w każdej lecznicy będzie sprzęt do USG, RTG, analizatory i nie wiadomo co jeszcze. Dla mnie brzmiało to wtedy jak bajka, tymczasem minęło kilka lat i tak właśnie jest. Nawet tomografia, dostępna kiedyś we Wrocławiu, teraz, jeśli ktoś sobie życzy ją zrobić, ma taką możliwość bliżej, bo w Krakowie – mówi Zbigniew.