Wspomnienia Władysława Fajkowskiego (cz. 1) Od sierpnia 1939 roku do sierpnia 1945 roku

Wielu polskich żołnierzy, którzy wyruszyli walczyć w II wojnie światowej nawet po jej zakończeniu nie złożyło broni i nadal walczyło o wolną ojczyznę. Byli wśród nich tacy, głównie ze wschodnich rubieży Polski, którzy już we wrześniu 1939 roku walczyli z dwoma najeźdźcami: Niemcami i Rosjanami. Wiedzieli co ich spotka z rąk Sowietów i nie zamierzali oddać swojego życia bez walki.
Inni po przejściu frontu w 1944 i 1945 roku nie mogli wrócić do domów i rodzin, gdyż byli prześladowani przez organy bezpieczeństwa tworzącego się państwa komunistycznego. Jednym z nich był Józef Fajkowski, dowódca oddziału partyzanckiego Armii Krajowej „Śmiały”, który wchodził w skład myślenickiego obwodu AK „Murawa” i wziął udział w bitwie pod Kamiennikiem w 1944 roku. Mimo, że w styczniu 1945 roku Armia Krajowa została formalnie rozwiązana, Władysław Fajkowski nie złożył broni i z częścią swoich żołnierzy pozostał w konspiracji.
Na wiosnę 1945 roku, oddział partyzancki dowodzony przez Władysława Fajkowskiego ps. „Tygrys” [Fajkowski jak wielu innych konspiratorów zmienił pseudonim i zarazem kryptonim oddziału, aby zmylić organy bezpieczeństwa] liczył około 20 żołnierzy. W większości byli to podkomendni Fajkowskiego z Oddziału Partyzanckiego AK „Śmiały”. Działali na terenie gminy Wiśniowa, oddział obozował tak jak w czasie okupacji niemieckiej na terenie góry Grodzisko. Na początku lata Fajowski rozwiązał oddział. W nocy z 6 na 7 lipca jednostka Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego w sile 136 ludzi, prowadzona przez funkcjonariuszy UB otoczyła kordonem Poznachowice Górne i Dolne. Tej nocy przeprowadzono 83 rewizje i aresztowano 72 osoby podejrzane o udział w partyzantce i wspieranie konspiracji. Ubekom nie udało się zatrzymać samego Fajkowskiego, który ukrywał się do amnestii ogłoszonej w sierpniu. Wówczas wraz z niektórymi podkomendnymi ujawnił się i wyjechał na Ziemie Zachodnie.
Wstęp Ziemowit Kalinowski
Sierpień – wrzesień 1939 roku
Kartę mobilizacyjną otrzymałem w dniu 14 sierpnia 1939 roku, a następnego dnia byłem już wcielony do jednostki KOP na terenie Zakopanego w stopniu kaprala. Oddział liczył 54 ludzi, dowodził nim kapitan Bogdanowicz, a jego zastępcą byk por. Zieliński. Nie było stałego postoju, przerzucano nas to na Łysą Polanę to znowu do Nowego Targu. Pod koniec miesiąca połowę plutonu wysłano pod Czerwienne za Czarny Dunajec, a druga połowa pozostała w barakach w Nowym Targu przy drodze do Czarnego Dunajca. Ja na szczęście znajdowałem się w barakach a kiedy w dniu 1 września o godz. 5-tej rano samoloty (messerschmitty) niemieckie zrobiły na nas nalot i mocno nas ostrzelały. Dowiedziałem się, że Niemcy wypowiedziały wojnę Polsce. Na szczęście ani zabitych, ani rannych u nas nie było.
Nie zdążyłem zjeść śniadania, a tu zbiórka oddziału, por. Zieliński powiedział nam jakie zadanie nam przeznaczono; przede wszystkim utrzymać miasto Nowy Targ jak najdłużej, z chwilą wycofania się wyminować most kolejowy i drogowy. Ponieważ Niemcy atakowali czołgami od strony Czarnego Dunajca, wysłano na pomoc dwie drużyny, które obsadziły wieś Rogoźnik i na jadące czołgi podrzucono wiązki granatów. Trzy czołgi zostały zniszczone, z jednego zabrano załogę do niewoli, pozostałe trzy czołgi szybko zawróciły do tyłu i Niemcy przestali z tej strony atakować.
Drogi do miasta Nowy Targ zostały zabarykadowane, most na drodze Nowy Targ – Ludźmierz został wysadzony. Podano nam do wiadomości, że Niemcy jadą na czołgach od strony Czorsztyna, to była prawda. Ale i nasza jednostka była dobrze zamaskowana i posiadała dwa działka którymi zniszczyła dwie tankietki niemieckie, a resztę zmusiła do odwrotu. W godzinach popołudniowych przyjechał samochód ciężarowy z naszymi żołnierzami i zabrał Niemców do Krakowa, panika chwilowo zmalała. Z Zakopanego otrzymaliśmy wiadomość, że ostatni pociąg w kierunku Nowego Targu odjechał. Na stacji kolejowej w Nowym Targu było już pusto. A most kolejowy został wyminowany, kiedy ostatni pociąg przejechał. Niemcy przestali atakować samo miasto Nowy Targ, a zaczęli je okrążać od strony wioski Lasek. Samym wieczorem zrobili drugi nalot tym razem gorszy, bo zrzucali na dachy domów małe bomby zapalające i wzniecili pożar kilku domów. W niedługim czasie samoloty odleciały, było już całkiem szaro. Dowiedzieliśmy się, że Niemcy są już na szosie wiodącej z Nowego Targu do Chabówki.
Por. Zieliński ściągnął wszystko wojsko, które tam się znajdowało i zarządził wycofanie się w kierunku Turbacza polami, ponieważ tam było najbezpieczniej. Około godz. l-szej w nocy, dostaliśmy się przez góry do Rabki i tam przenocowaliśmy do rana. Powrócę jeszcze do jednej przygody, mianowicie przy naszym plutonie mieliśmy samochód osobowy marki Skoda do wyłącznej naszej dyspozycji. Z chwilą wycofania się, nie chcieliśmy zostawić samochodu i prowadził go plut. Grzegorczyk, a ja mu dodawałem wojskowej otuchy, zabezpieczając go wewnątrz wozu plecakami. Kazałem mu jechać w stronę Niemców bardzo ostrożnie i powoli. Kiedy znalazł się poza czołgami dał gazu i mógł „wyciągnąć” maszyną uciekając w kierunku Chabówki. Niemocy, gdy się zorientowali, że samochód jest polski, oddali za nim parę serii z karabinów maszynowych, ale jakoś szczęśliwie udało się uciec.
Na drugi dzień, ku własnemu zdziwieniu, kiedy przyjechałem ze swoim plutonem do miejscowości Skomielna Biała zobaczyłem nasz samochód i kolegę plut. Grzegorczyka. Zapytałem go głośno: „no jak Józiu ci się powiodła ucieczka?”. A on odpowiedział: „dobrze, mimo że dostałem l7-cie strzałów udało mi się uciec” - to była krótka odpowiedź plutonowego Józka Grzegorczyka. Ja jednak, nie dowierzając jego wypowiedzi, poszedłem sam pooglądać samochód, który był 17-cie razy postrzelony. On stojąc z boku, dodał :
- „Patrz, nawet pochłaniacz od maski gazowej Niemcy mi przestrzelili”, a ja mu na to: „miałeś dużo szczęścia”, przypominając sobie stare przysłowie „nieprzyjaciel strzela, Pan Bóg kule nosi”.
W tym czasie przyszedł do nas por. Zieliński oznajmiając, że pluton ma się okopać na przedpolu nad drogą, która prowadziła od strony Jordanowa do Skomielnej. Jeszcze nie zdążyliśmy się okopać, a oto Niemcy zrobili na nas nalot. Liczyłem nadlatujące samoloty, które leciały od strony Czechosłowacji i naliczyłem 36 sztuk, a nasza artyleria otworzyła natychmiast ogień i strąciła 6 maszyn. Dalej nic nie widziałem, ponieważ Niemcy rzucili bomby zaciemniające teren. Nagle stała się noc i było bardzo ciemno. To wszystko trwało 40 minut, a potem nastąpiła normalna widoczność. Na nasze pozycje Niemcy nie rzucili ani jednej bomby, wszystkie spadały przed nami lub daleko za nami. Po tym nalocie widziałem jak się palił Jordanów.
W czasie nalotu i zastosowaniu bomb dymnych, Niemcy wykorzystując niewidoczność terenu zrzucili skoczków na nasze tyły w mundurach naszych lub po cywilnemu dla siania paniki i fermentu. Muszę dodać, że cały nasz pluton posiadał rowery otrzymane na dzień przed wybuchem wojny i z tego powodu byliśmy bardzo ruchliwi. W niespełna godzinę po nalocie otrzymaliśmy rozkaz oczyszczenia szosy wiodącej ze Skomielnej do Myślenic. Dzięki tylko miejscowej ludności udało nam się wyłapać wszystkich skoczków niemieckich w ilości 24 ludzi, którzy przeważnie posiadali podwójne dokumenty. Do wieczora tegoż dnia zadanie nasze zostało wykonane, a na noc zakwaterowaliśmy w miejscowości Stróża koło Myślenic. (cdn)