Józef Romek człowiek wielkich estrad

Józef Romek człowiek wielkich estrad
Grupa Mortale-Cirque du Soleil, Józef Romek pierwszy z lewej

Tak! Miałem okazję bywać i pokazywać się na scenach z artystami wybitnymi, a przy tym skromnymi i mam nadzieję, że tak będzie dalej, czego sobie życzę. Ciągle się uczę, ale od tych najlepszych, a mam tych Wielkich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie

 

Józef Romek – kompozytor, muzyk, dyrygent i kabareciarz. Każdemu kto pamięta jeszcze opolskie festiwale z lat 70. zapadł w pamięć jako jeden z liderów Tropicale Tahiti Granda Banda, a potem jako wiolonczelista – akrobata z legendarnych Mortalesów. Można powiedzieć, że Józef Romek to kawał historii polskiej muzyki rozrywkowej i kabaretu - człowiek wielu estrad, a poczesne miejsce jakie w niej zajmuje, znalazło odzwierciedlenie w książce Andrzeja Domagalskiego i Leszka Kwiatkowskiego „Kabaret w Polsce 1950-2000”. Obecnie jest wykładowcą Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, ale mieszka w Myślenicach, gdzie udało nam się namówić go na zwierzenia dotyczące jego kariery.

 

Jak się zaczęła pańska muzyczna droga przez życie?

Józef Romek: Ponieważ mój ojciec Aleksander był znanym organistą i kapelmistrzem OSP w Łętowni, to od najmłodszych lat miałem kontakt z muzyką i to muzyką nie tylko ludową, bo tata był klasycznie wykształconym muzykiem, który wychował aż 27 organistów w naszym rejonie. Moim pierwszym instrumentem była fisharmonia, ale żeby zdać egzamin eksternistyczny do PSM I stopnia w Krakowie, bo tata widział i słyszał, że może coś wyrośnie, musiałem się nauczyć grać na pianinie. Tu dwie ręce muszą opanować zupełnie inną technikę grania. W związku z tym mój tata na rowerze wiózł mnie do swojego kolegi organisty Pana Kruszewskiego aż do Jordanowa, żebym mógł  opanować materiał muzyczny w postaci sonatin i etiud. Egzamin eksternistyczny PSM I stopnia zadałem pomyślnie dzięki tacie, który mnie również przygotował z przedmiotów teoretycznych. Następny krok to Państwowe Liceum Muzyczne im. F. Chopina w Krakowie.

Jak wspomina pan naukę w liceum muzycznym?

Nie było łatwo. Byłem w towarzystwie młodzieży z rodzin lekarskich, „mecenasowatych”, czy też „państwa profesorstwa”. Wszak była i jest to szkoła elitarna. Ale mam taką naturę, że łatwo się nie zrażam, więc jak już niektórzy odpisywali ode mnie wypracowania z polskiego, jak już pomagałem w geografii i historii, to już nie byłem „wsiokiem”, tylko „Józefkiem”, przewodniczącym Samorządu Uczniowskiego PLM. Miałem wyjątkowe szczęście trafić na świetnych pedagogów w liceum. To wspaniali, wybitni ludzie. Podawali mi rękę w najtrudniejszych chwilach, pomagali rozwiązywać problemy nie tylko artystyczne, interesowali się, czy mi czegoś nie brakuje w internacie.

Podobnie zresztą było kiedy studiowałem już w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. Trafiłem na wybitne osobowości artystyczne, które już na dobre kształtowały moje wybory; a więc pedagogika muzyczna z niezapomnianą profesor Marią Kochaj, czy też wspaniały dziekan Śp. Profesor Adam Rieger, który każde wakacje spędzał na Zarabiu; a potem wielkie odkrywanie i utrwalanie wiedzy muzycznej, kiedy rozpocząłem studia na dyrygenturze u Krzysztofa Missony.

Występując później w legendarnej grupie „Mortale”, widzimy pana z wiolonczelą…

Tak, moja fascynacja tym instrumentem zaczęła się w liceum muzycznym i umiejętności gry na wiolonczeli wykorzystywałem w swojej kabaretowej działalności.

No właśnie, kabaretowa działalność. Kiedy to się zaczęło?

Jeszcze w czasie studiów razem z Antonim Mleczko w 1967 roku w uczelnianym klubie „Przytulisko” stworzyliśmy duet parodystyczny Duetto Tropicale Longrano Thaiti, który w 1970 roku uznano za objawienie Festiwalu Piosenki Studenckiej. Naszym nieodłącznym atrybutem były indiańskie peruki na głowie, bo nawiązywaliśmy w satyryczny sposób do arcypopularnego wtedy Tercetu Egzotycznego. Nie tylko zresztą do nich, bo pastiszowaliśmy też Kasię Sobczyk, Czesława Niemena, czy Seweryna Krajewskiego.

Jak duet przerodził się w niezapomnianych Tropicale Tahiti Granda Banda?

W samym Tropicale po roku występowałem już bez Antka Mleczki, a sam zespół liczył 8 muzyków i wszyscy mieli wyższe muzyczne wykształcenie. Stąd też nawet jak się dziś tego posłucha, to odnosi się wrażenie, że są to piosenki tworzone przez muzycznych erudytów i okraszone tekstami z humorem trochę absurdalnym i purnonsensowym. Nieskromnie powiem, że był to pierwszy tego typu zespół, a i potem nie miał swojego odpowiednika. Chociaż na upartego można by do podobnej stylistyki zaliczyć Wały Jagiellońskie i może obecnie Waldemara Malickiego.

Wiele razy występowaliście w Opolu. Jakie to było przeżycie?

Prawie zawsze udawało nam się zdobywać jakieś wyróżnienia, chociaż tak bardzo odróżnialiśmy się od reszty wykonawców. Mimo, iż bazowaliśmy na humorze abstrakcyjnym, to i nam zdarzyło się mieć problem z cenzurą. W 1972 roku wystąpiliśmy z piosenką o smrodzie i brudzie. Tekst Jerzego Kerna, w której jeden wokalista obrazujący smród miał na plecach literę S, a ten drugi B. Kiedy w pewnym momencie odwracają się w kierunku publiczności plecami, to widownia wprawdzie pęka ze śmiechu, bo widzi „SB”, ale dla pani reżyser, która opolski kabareton przygotowywała, był to za duży problem. W związku z czym wystąpiliśmy w Teatrze Polskim im J. Kochanowskiego, a nie w kabaretonie.

Z Tropicale występowałem przez 9 lat do 1976 roku. W pewnym momencie przestał mi odpowiadać kierunek i dowcip muzyczny w którym poszedł ten zespół. Zaczęły się „eksperymenty twórcze”, nie w moim klimacie.

A jak zaczęła się współpraca z Mortalesami?

Jak wiele rzeczy w życiu… trochę przypadkowo. Zaproponowałem tym niesamowicie wówczas popularnym artystom, że ich gimnastyczne popisy ubarwię trochę grą na wiolonczeli i okazało się, że trafiliśmy z tym pomysłem w punkt. Ubrany w strój Mortalesa, z białą paczką balleriny w biodrach, grałem fragment „Jezioro łabędzie” na mojej „Celestynie” - tak nazywałem moją wiolonczelę. Mortalesi to była już najwyższa półka artystyczna. Występowaliśmy na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Ameryki Południowej, na najważniejszych scenach rewiowych świata. Paryska „Olimpia” Friedrichstadtpalast w Berlinie, czy w Radio City w Nowym Jorku, Carnegie Hall.

Mieliśmy okazję w czasie tych muzycznych podróży spotkać taką ekstraklasę show-biznesu, jak m.in. Helena Vondrackowa, Jiri Korn

J. Josephine Baker, no i Luis Armstrong, który nawet specjalnie wykonał „Marsz Gladiatorów” - w takim towarzystwie się wówczas obracali Mortalesi. Historia tej grupy kończy się jednak dosyć tragicznie bo zamordowany został we własnym mieszkaniu przez dwóch zbirów filar zespołu Andrzej Świeboda. Już w czasie działalności artystycznej w Mortalesach zostałem wykładowcą WSP w Krakowie –obecnie Uniwersytet Pedagogiczny w Katedrze Edukacji Artystycznej Instytutu Pedagogiki Przedszkolnej i Wczesnoszkolnej. Więc te okresy kiedy nie byłem w żadnym zespole spędzałem również bardzo pracowicie.

Nie mogę nie zapytać o współpracę z Bohdanem Smoleniem. Jak ona się zapisała w pana pamięci?

Mogę powiedzieć, że byłem praktycznie przy narodzinach legendarnego duetu Smoleń – Laskowik, bo jakoś tak się złożyło, że artyści krakowscy i warszawscy dosyć często współpracowali wtedy z tymi poznańskimi i przy tej okazji dochodziło do różnych spotkań i znajomości itd. Do głowy wówczas mi nie przyszło, że z Bohdanem będę kilkanaście lat później współpracował, pisał dla niego piosenki. Stworzyliśmy wtedy zespół z Grzegorzem Reklińskim, Maciejem Samolczykiem i reżyserującym nasz program Krzysztofem Deszczyńskim. Podobnie jak w przypadku Mortalesów i Tropicale, ta moja współpraca z Bohdanem trwała 9 lat. Jeszcze przed przygodą z kabaretem założyłem kwartet wokalny męski „Crazy Revellers” dla którego teksty jedne z ostatnich w swoim życiu pisał Jonasz Kofta. Ten epizod jest trochę w mojej drodze artystycznej zapomniany, a szkoda, bo to jeden z bardziej udanych muzycznych projektów w jakich brałem udział.

Z punktu widzenia myśleniczanina Józef Romek to jednak nie tylko muzyk z Tropicale i Mortalesów, ale także organizator dużych imprez muzycznych i krzewiciel ruchu muzycznego. Jak się pan odnajduje w tego typu działalności?

Z wielką satysfakcją stwierdzam, że to co kiedyś współorganizowałem - czyli Festiwal Pieśni Chóralnej „Kolędy i Pastorałki” przerodził się w aż tak dużą i stojącą na tak dobrym poziomie imprezę. Kiedy zaczynaliśmy, to do pierwszej edycji zgłosiło się 8 zespołów, a od wielu lat przyjeżdża czołówka chóralna Polski w liczbie ok. 30 zespołów. Każdy chór, który przyjeżdża na festiwal po raz pierwszy, musi przejść sito eliminacyjne, stąd niezmiennie wysoki poziom przesłuchań konkursowych.

Za nie mniejszy sukces uważam to, że przyłożyłem mocno rękę do powstania Zespołu Pieśni i Tańca „Ziemia Myślenicka” oraz Capelli Myslenicensis. ZPiT „Ziemia Myślenicka” przetrwał próbę czasu, dalej się rozwija w konkretnych wymiarach artystycznych, co znaczy że jest potrzebny i artystycznie wartościowy, a przy okazji w sposób niezwykły sławi Myślenice. Z Capellą Myslenicensis przeżyłem wiele chwil na wysokim poziomie artystycznym - koncerty, konkursy, nagrody.

Jeszcze piękne chwile ze znakomitą myślenicką orkiestrą kameralną „Concertino”, z kapitalnym dyrygentem Michałem Maciaszczykiem oraz Małgorzatą Anitą Werner z którą zrealizowaliśmy ok. 30 scenariuszy m.in. „Dzień Niepodległości”, czy też „Kolędowe śpiewanie na myślenickim Rynku” oraz wiele działań metodyczno–artystycznych UP w Krakowie (Zamiejscowy Ośrodek Dydaktyczny w Myślenicach - przyp. red.).

Tak! Miałem okazję bywać i się pokazywać na scenach z artystami wybitnymi, a przy tym skromnymi i mam nadzieję, że tak będzie dalej, czego sobie życzę. Powiem panu, że ciągle się uczę, ale od tych najlepszych, a mam tych Wielkich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie.

Rafał Podmokły Rafał Podmokły Autor artykułu

Dziennikarz, meloman, biblioman, kolekcjoner, chodząca encyklopedia sportu. Podobnie jak dobrą książkę lub płytę, ceni sobie interesującą rozmowę (SPORT, KULTURA, WYWIAD, LUDZIE).