Bogusia

Opowiadanie 24 września 2024 Wydanie 36/2024
Bogusia

Dzwonek oznajmił długo oczekiwaną przerwę. Pani od chemii wyszła zostawiając otwarte drzwi. Na korytarzu panował już spory gwar. W klasie było ciszej, czuło się podekscytowanie - głównie jej męskiej części. Na dużej przerwie miał odbyć się turniej. Pojedynek gladiatorów. Po jednej stronie miał stanąć najlepszy zapaśnik w regionie, mistrz w swojej klasie Marek Trzciński. Pseudo - Trzcina. Po drugiej rasowy byczek, najwyższy i najtęższy w klasie Marian Kapera. Pseudo - Maniek. Od dawna iskrzyło między nimi. Nie mogli przejść obok siebie, aby nie rzucić pogardliwego spojrzenia, kąśliwej uwagi, czy kuksańca. Było już kilka potyczek, ale żadna nie zakończyła się rozstrzygnięciem. Dziś miał zapaść werdykt ostateczny. Klasa była trybunem, sędzią, publiką. W ósmej klasie wszyscy czuliśmy się dorośli. Emocje rozgrzewały się.

Widząc, co się szykuje, kilka dziewczyn wyszło. Wszystkie ławki i krzesła zostały ustawione pod ścianami w prostokąt. Środek był pusty. Stroną zaczepną, prącą do zwarcia był Marek. Jednym kopnięciem zmiótł czyjąś teczkę pozostającą bezpańsko na środku klasy. Miało to oznaczać jego siłę i wolę uporządkowania terenu przed walką. Maniek jakby sparaliżowany wcale nie palił się do walki. Ale też nie mógł ustąpić pola mniejszemu.

Kilka dziewczyn nieśmiało protestowało przeciwko walce.

- To wyjdźcie – odpowiedział im Franek.

Klasa usadowiła się wygodnie na ławkach pod ścianami. Turniej - pojedynek rozpoczął się popisami zapaśniczymi Marka. Był niższy, ale szybszy. Zwinny i giętki jak trzcina. Przezwisko pasowało do niego. Z łatwością wychodził z każdego uścisku, z każdego zwarcia. Wykonywał trzy razy więcej ruchów niż przeciwnik. Maniek dominował wzrostem i wagą. Był przyciężkawy. Raczej unikał zwarcia. Marek stale miał sylwetkę zapaśniczą – jak pantera gotowa do skoku. Maniek nie umiał się zdecydować - przyjąć postawę zapaśnika czy boksera? Po namyśle przyjął postawę „olewającego” boksera – ze spuszczonymi, ale zaciśniętymi w pięść rękoma.

Atmosfera gęstniała. Jedni podpowiadali Trzcinie jakim chwytem załatwić przeciwnika. Drudzy skandowali

- Maniek!, Maniek! - zachęcając go do walki.

Marek wykonał kilka podejść. Maniek unikał zwarcia, odpowiadając słownie na agresywne zaczepki. Nagle, Marek rzucił się głową w jego nogi. Kapera poleciał jak długi na ziemię. Grzmotnęło straszliwie. Obaj spletli się jak węże. Marek starał się doprowadzić do szybkiego końca, ale w starciu na ziemi stracił przewagę. Maniek był cięższy. Szybko wyszedł z oszołomienia. Rozgrzany i rozwścieczony przeszedł do bezładnego ataku. Zadawał cios za ciosem. W klatkę, w głowę, w twarz.

Klasa oszalała, jak publika na igrzyskach w starożytnym Rzymie.

- Z lewej go! – krzyczał ktoś.

- Załatw go! – dopingował drugi.

Któraś z dziewczyn zbladła, inna - ku ogólnej radości – zaczęła wydawać nieartykułowane dźwięki. Nawet nie było czasu spojrzeć, kto tak reaguje.

Rozwścieczony Marian zadawał bezładne ciosy gdzie i jak popadło. Trzciński, aby przywrócić swoją przewagę starał się oddalić na odległość potrzebną do następnego ataku. Maniek wściekle atakował jak rozjuszony byk. Markowi czasem udawał się unik. Częściej obrywał.

Nienawiść w spojrzeniach walczących dawno przekroczyła już granicę rozsądku. Klasa – rozgrzana do czerwoności – kibicowała, nie dostrzegając jatki. Amok narastał. Wszyscy widzieli potargane granatowe mundurki, nadszarpnięte lub wyrwane z trzewiami guziki. Nikt nie zauważył, że walka przestała być sportowym turniejem. Nikt nie zwracał uwagi na osoby z rzadka wracające czy umykające z klasy.

Marek z trzema krwawiącymi ranami na twarzy rzucił się kolejny raz na Kaperę z ogromnym impetem. Marian nie zdążył zmienić postawy i kolejny raz poleciał jak rzucona kurtka. Szczepili się, waląc po oczach, gryząc w gardło, ciągnąc za włosy, plując, wydając nieartykułowane dźwięki, przekleństwa. Płuca ich potrzebowały więcej powietrza niż były go w stanie pobrać. Ślady krwi na twarzach, we włosach, ubraniach, na podłodze dawały klasie dziką satysfakcję. Uczestniczyli w prawdziwych igrzyskach.

Trzciński kolejny raz stanął słaniając się na nogach. Maniek próbował zadać kończący cios, ale robił to bezładnie i bezsilnie. Ciągnąc za włosy próbował powalić Trzcinę na ziemię, aby go zdeptać. Ale Trzcina był nie do złamania. Kolejne ciosy szpeciły mu twarz. Wyraz zaczepnej pogardy i nienawiści do przeciwnika zastąpił strach. Ważąc czterdzieści kilogramów nie był w stanie rzucić przeciwnikiem ważącym sześćdziesiąt. Coraz bardziej obawiał się, że to on oberwie w tej walce.

Zahipnotyzowana klasa szalała. Domagała się ostatecznego powalenia jednego z przeciwników celem rozstrzygnięcia pojedynku. Pojedyncze głosy rozsądku czy opamiętania nie znajdowały posłuchu po żadnej ze stron.

- Przestańcie! Przestańcie! Przestańcie! – rozległ się nagle rozkazująco-błagalny głos najmniejszej i najdrobniejszej dziewczyny w klasie – Bogusi Bocian.

Klasa chciała igrzysk. Krwi. Nikt jej nie słuchał. Kapera w szale chciał jeszcze dopaść Trzcińskiego i zgnieść swoją siłą. Boguśka wskoczyła pomiędzy walczących.

- Przestańcie! Mówię wam! – krzyczała podniesionym głosem próbując przekrzyczeć głosy niezadowolonych trybunów. Omal nie dostała od oszalałego Kapery. Marek też nie zamierzał jej słuchać - walka była nierozstrzygnięta.

Bogusia widząc poziom zacietrzewienia i podniesione do ciosu ręce zmieniła taktykę stojąc pomiędzy walczącymi.

- Błagam was! Uspokójcie się! Dajcie spokój! – obniżyła głos czyniąc go błagalnym. Każdy mężczyzna reaguje na błaganie kobiety, kiedy wydobywa się z niej to coś prawdziwego, autentycznego. Chcąc obniżyć temperaturę emocji zaczęła jak zawodowa pielęgniarka dotykać ich obolałe miejsca. Jak siostra miłosierdzia zaczęła czyścić ich rany wytarzane w klasowym brudzie i własnym pocie.

Kilku chłopców było wyraźnie niezadowolonych z przerwania walki. Emocje powoli opadały. Ten i ów popatrywał na zegarek licząc czas do końca długiej przerwy. Ktoś wyszedł. Inni zaczęli ustawiać na nowo ławki. Dyżurny otworzył okno. Powiało świeżym powietrzem.

Bogusia stała pomiędzy dygocącymi ze zmęczenia, słaniającymi się, ociekającymi krwią i potem gladiatorami nie mającymi sił zejść ze sceny. Ocierała ich twarze nie mogąc zdecydować, kto wymaga większej opieki. Ktoś podał jej czystą, suchą chusteczkę, ktoś mokrą. Doprowadziła ich twarze do wyglądu pozwalającego im wyjść z klasy do toalet. Przezornie zostali zaprowadzeni na różne piętra.

Kolejne lekcje były już bez nich. Nie mieli ani sił, ani odwagi pokazać się nauczycielom.

Do szkoły przyszli następnego dnia omijając się i badając wzrokiem czy są w bezpiecznej odległości od siebie.

Ta – prawie zapomniana scena - wyszła na wierzch wspomnień dziwnie przypadkowo. Minęło czterdzieści lat. Któregoś dnia jadę samochodem. Słucham komunikatu, jak w klasie gimnazjalnej w Słupsku uczennica została w obecności prawie całej klasy obnażona. Nikt nie stanął w jej obronie. Ktoś nagrał scenę na komórkę. Następnego dnia uczennica nie przyszła. Powiesiła się.

I wtedy przypomniałem sobie jasnowłosą, małą, szczupłą Bogusię Bocian stojącą pomiędzy Trzcińskim i Kaperą. W tej klasie w Słupsku zabrakło takiej Bogusi, która powiedziałaby: -Dość! Przestańcie! Opamiętajcie się!

Tylko ona nosiła w klasie inicjały B.B. Zawsze żywo uśmiechnięta ze staranną, krótką fryzurą. Urodą dorównywała francuskiej aktorce o tych samych inicjałach. Wnętrze miała bogatsze. Szkoda, że dostrzegłem to tak późno.

Chełm wiosna 2010 r.

Jerzy Dziekan