(Nie)zapomniane filmy cz.4
Kontynuujemy nasz pandemiczny cykl filmowy poświęcony tym dziełom srebrnego ekranu, które warto zobaczyć i które dosyć łatwo można znaleźć w internetowej przestrzeni, a są cokolwiek niedoceniane, albo już trochę o nich zapomnieliśmy. Dzisiejszy odcinek sponsoruje litera C jak „Człowiek, który gapił się na kozy”.
Kiedy o jakimś filmie pisze się, że nie jest arcydziełem zwykle oznacza to, że jest po prostu przeciętny i bez wielkiego żalu można sobie go darować. „Człowiek, który gapił się na kozy” arcydziełem filmowym nie jest, ale mimo wszystko warto go zobaczyć, bo należy do tej osobnej kategorii.
Może nie jest to perła z lamusa, ale perełka już z cała pewnością, a i sam lamus nie taki znowu zakurzony. Zanim nakręcono film, powstała książka o tym samym tytule. Jon Ronson napisał powieść- reportaż, która stała się bestsellerem, a jej tematem była tak zwana Armia Nowej Ziemi, czyli eksperymentalna jednostka wojskowa amerykańskiej armii, która miała fundamentalnie zmienić sposób prowadzenia wojny. Pomysłodawcą tego nowego podejścia miał być podpułkownik Jim Channon, który w czasach wojny Wietnamskiej zamarzył o żołnierzach wyposażonych w nadnaturalne zdolności, potrafiących zwyciężać na froncie nie przelewając krwi, a jedynie korzystając ze swoich supermocy. Ziarno padło na podatny grunt, bo na początku lat 80. taka jednostka rzeczywiście powstała, a kontynuatorem myśli Channona był generał Albert Stubbelbine, szef amerykańskiego wywiadu. Wierzył, że można odpowiednio się koncentrując przejść przez ścianę, zmusić wroga do poddania się puszczając mu odpowiednią muzykę, albo uśmiercić kozę intensywnie się w nią wpatrując. Brzmi absurdalnie, ale Ronson wykonał kawał reporterskiej roboty, żeby tezę z książki uwiarygodnić.
Z takiej mąki nie mógł powstać poważny film i dzieło Granta Heslova na szczęście takim nie jest. To film, który cały czas balansuje na krawędzi absurdu i jest w przeważającej części niesamowicie zabawny. Punktem wyjścia jest reportaż, jaki chce zrobić w Iraku dziennikarz Bob Wilton (Ewan McGregor). Przypadkiem trafia na Lynna Cassadyego (George Clooney), który opowiada mu niesamowitą historię. Twierdzi, że jest członkiem Armii Nowej Ziemi i chce odnaleźć swojego zaginionego w tajemniczych okolicznościach duchowego guru, założyciela jednostki, a przy okazji ortodoksyjnego hippisa i wyznawcę New Age - Billa Django. W Billa Django wcielił się Jeff Bridges, który chyba urodził się dla tej roli szczególnie po kreacji Kolesia w „Big Lebowskim”. Można zaryzykować twierdzenie, że chyba niewiele filmów było tak trafnie obsadzonych jak „Człowiek, który gapił się na kozy”, bo do wspomnianej trójki trzeba jeszcze dorzucić Kevina Spacey w roli Larryego Hoppera – wojskowej mendy na miarę Von Nogaya z „C.K.Dezerterów”. Ten kwartet daje taki aktorski koncert, że do filmu chce się wracać potem nieraz nawet mając świadomość, że to nie „Ojciec Chrzestny”. W tym obrazie jest coś z klimatu filmów Braci Coenów albo Wesa Andersona. Gdzieś usłyszymy echa „M.A.S.H” albo „Paragrafu 22” Josepha Hellera, jeszcze gdzie indziej pojawi się nostalgia za epoką hippisowską (świetna ścieżka dźwiękowa). Przede wszystkim jednak to prawdziwa uczta dla kinomana, który chce czegoś lekkostrawnego, napisanego i nakręconego jakby od niechcenia, jakby lewą ręką, na kolanie i w przerwie między jakimiś ważniejszymi filmowymi przedsięwzięciami. A jednak nic tu nie zgrzyta, nic się nie pruje ani nie rozłazi. To może jednak arcydzieło? Oceńcie państwo to sami i przekonajcie się również, dlaczego rycerze Jedi są teraz bardziej potrzebni niż kiedykolwiek wcześniej.