Babski comber… chłopski bimber…
Tym huczniejszy bywa karnawał, im bliższy końca. Oto w tłusty czwartek – wedle starego obyczaju – gospodynie, co wątroby smażone i pieczone na straganach sprzedają poubierały się w srebrne łańcuchy i złociste suknie bławatne, wina najprzedniejszego w konwiach swych mając, kogokolwiek złapać mogły, gwałtem brały, uprzednio nakarmiwszy poiły, a na ostatku do upadłego tańca zabawiały.
Na zabawę jednak – w nadziei nietrudnego łupu – wtargnęło bodaj ośmiu hultajów nieznanego wizerunku i pochodzenia, którzy w pewnym momencie rzucili się na roztańczone przekupki i owe łańcuchy tudzież ubiory wszelakie z bab tak gwałtownie zdejmowali, że aż wezwać musiano na pomoc i zaprowadzenia porządku tutejszą straż miejską. Ta zaś w liczbie bodaj dziesięciu i trzech – w najodpowiedniejszej zbroi i w stosownym umundurowaniu będąc – potężną bronią znienacka w nich uderzyła i owych obiboków rozprawiła. Kilku nawet trupem położyli; resztę nabili i do więziennych czeluści wrzucili, wszelakich kar i tortur cielesnych nie szczędząc. Jednemu, co zwał się z imienia Zenek, a z nazwiska (RODO 3971) porządny mandat na solidnym papierze wypisali, do rychłej zapłaty nakazując. Zaiste owe zdarzenie tak mnie zdeprymowało i do głębi poruszyło, że nadal onego widoku, a także samo owych konwulsji, nerwów, drgania rąk i ciała mego powstrzymać niepodobna. Ale nie o tym incydencie…
Nie o babskich tańcach i zabawach donieść pragnę, lecz takowoż o przedziwnych „festiwalach” piosenki swawolnej na głosy pojedyncze i zbiorowe ułożone, które na łonie matki natury, a także samo w rezydencjach, tudzież w karczmach miejskich i podmiejskich w ostatnich dniach i godzinach Mięsopustu bezwstydnie i bez umiaru były organizowane. Onego śpiewania – zaiste piskliwego, nieznośnie, chrapliwego – najwięcej słychać było na głównym trakcie Zarabia i takowoż w samym środku miasta… Nawet i wtedy, gdy zegar ratusza dwunastokrotnym uderzeniem północ wskazał; czas czterdziestodniowego postu i umartwienia wszem ogłaszając. I nic tedy dziwnego...Wszak słodkich miodów, bimbru, tudzież inszych jeszcze trunków mocnych, specjalnych, czysto wyborowych było w tym czasie tak wiele, że nawet tutejsi szynkarze głowy swe tak potracili, że chmielowym piwem darmowo siebie i innych zaczęli po równo częstować, nie szczędząc aż nadto frywolnego śpiewu i okrzyku, a na koniec nieprzytomnego kołysania, mamrotania i zapomnienia. Obfitym poczęstunkiem uraczeni, na łono natury wylegli, brewerie niepojęte czyniąc, jakich dotąd żadne oko nie widziało, żadne ucho nie słyszało. Tak wielkiego uszczerbku na czci i honorze tych, co trzeźwo na to patrzyli i jeszcze trzeźwiej słuchali niepodobna było nie zauważyć wszak wszyscy (!) dalibóg wszyscy w mgnieniu oka pomdleli, zdrowiem przypłacili i słuch na wszystkie dni i noce swego żywota utracili.
Wieść gminna niesie, że najstarsza z białogłów grodu naszego – energii równie swawolnej i niespożytej – niejaka Zuzanna S., znana, jako Zuzia z pobliskiej Łysiny o wymyślnej na głowie ondulacji (lat sto i trzy) owymi breweriami zgorszona rzekła tymi słowy: – Ów zwyczaj diabelski i szatański godzien jest najwyższego ubolewania i sromotnego potępienia! Ale póki co… chłopy moje! Przynieśce mi flasecke, niech sie napije i niech sie rozgrzeje, a potem …
Nic ująć, a tym bardziej dodać! Nieprawdaż?