Czy więcej znaczy lepiej?
W moich felietonach prezentowanych na łamach Gazety Myślenickiej dość często dotykam zagadnień nauki i szkolnictwa wyższego. Zapewne to Czytelników nie dziwi – w końcu jestem pracownikiem jednej z polskich uczelni i prowadzę badania naukowe, więc to po prostu jest moje podwórko. Obserwuję ewolucję szkolnictwa wyższego w Polsce i chciałbym podzielić się z Państwem pewnymi spostrzeżeniami.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku stopniowo uruchamiano także szkolnictwo wyższe, chociaż walki, jakie trzeba było toczyć dla stabilnego ustalenia naszych granic temu nie sprzyjały. Na przykład, gdy 8 kwietnia 1919 roku Rada Ministrów odrodzonej Polski podjęła uchwałę w sprawie założenia i uruchomienia uczelni, która wtedy nazywała się Akademią Górniczą (nazwa Hutnicza została dodana w 1949 roku) trwały jeszcze walki, między innymi Orląt Lwowskich – w całej Polsce było początkowo tylko 10 państwowych szkół akademickich (mających określone prawa i przywileje, np. nadawania stopni naukowych). W miarę jak II Rzeczpospolita krzepła i wzmacniała się, liczba szkół wyższych rosła, więc w momencie wybuchu II Wojny Światowej były już w Polsce 32 uczelnie, reprezentujące jednak zróżnicowany poziom.
Potem była wojna, a za próby nauczania akademickiego Polaków groziła śmierć. Tak zamordowany został pierwszy rektor mojej AG, Antoni Hoborski.
Po wypędzeniu Niemców, szkoły wyższe dość szybko uruchomiono, a w PRL ich liczba wzrosła. Odbywało się to na dwa sposoby: dzielono duże uczelnie, wydzielając z nich części, które stawały się oddzielnymi szkołami wyższymi, albo tworzono całkiem nowe uczelnie w miastach, które wcześniej tradycji akademickiej nie miały. W Krakowie ten pierwszy scenariusz zastosowano do Uniwersytetu Jagiellońskiego, z którego wyodrębniono Akademię Rolniczą, Akademię Wychowania Fizycznego i Akademię Medyczną. Drugi scenariusz realizowano między innymi na AGH, gdzie na bazie kadr naukowych pochodzących między innymi ze Lwowa utworzono Politechnikę Śląską, przeniesioną po uformowaniu do Gliwic. W efekcie tych działań w 1974 roku liczba uczelni w Polsce w wynosiła 89, a w 1989 – 97.
Ale wraz ze zmianami politycznymi, jakie nastąpiły w 1989 roku ruszyła „ofensywa” szkół niepublicznych. Tworzono je w różnych miejscowościach, zarówno tych, które posiadały już szkoły wyższe państwowe, co dawało łatwy dostęp do kwalifikowanych kadr nauczycieli akademickich (którzy nagminnie obok zatrudnienia w renomowanych uczelniach państwowych, „dorabiali sobie” w szkołach niepublicznych), jak i w miejscowościach, które żadnych tradycji akademickich nie miały. Oficjalny wykaz miejscowości, w których powstały szkoły niepubliczne, obejmuje 134 pozycje. Nie udało mi się dotrzeć do informacji, ile łącznie tych szkół było, ale w szczycie (w połowie lat 90.) było ich bardzo dużo, bo założenie takiej uczelni wiązało się z niewielkim kosztem i stosunkowo niewielkim wysiłkiem, natomiast zyski (głównie z opłat studenckich) bywały bardzo duże.
Potem ta fala zaczęła opadać. W roku akademickim 2014/15 działały jeszcze 302 uczelnie niepubliczne, kształcące około 360 tysięcy studentów, ale w roku akademickim 2020/21 było już tylko 219 szkół niepublicznych. Przez cały ten czas liczba uczelni publicznych utrzymywała się na tym samym poziomie (130 szkół). W sumie jednak liczba 349 uczelni w kraju liczącym niespełna 38 mln ludzi (w większości w wieku raczej wykluczającym kształcenie akademickie) – to dużo. W Niemczech liczących 84 mln ludzi jest 385 szkół wyższych, w tym 106 uniwersytetów państwowych, a we Francji liczącej 68 mln mieszkańców jest 275 szkół wyższych w tym 72 uniwersytety państwowe.
Tak więc my w Polsce mamy najwięcej wyższych uczelni przypadających na statystyczną „głowę mieszkańca”. Tylko czy ta głowa jest od tego mądrzejsza?