(Nie)zapomniane filmy cz.10
W naszym cyklu filmów zapomnianych, pominiętych czy niedocenionych dotarliśmy do odcinka 10 i na jakiś czas na tym poprzestaniemy, bo wygląda na to, że do kin (przynajmniej tych studyjnych) można już chodzić i jako kinomani nie będziemy ograniczeni jedynie do internetu i rozmaitych netfliksów. Zanim jednak sprawdzimy czy filmowy przebój „Na rauszu” nie jest przereklamowany, przypomnijmy sobie jeszcze jedno dzieło, o którym mało kto dziś pamięta. Dzisiaj poprowadzi nas litera „I” jak „Inwazja Barbarzyńców” (2003).
W kategorii na najbardziej mylący tytuł ten kanadyjski film mógłby konkurować ze „Śmiercią w Wenecji” i Bolec z „Chłopaki nie płaczą” mógłby to potwierdzić. „Inwazja Barbarzyńców” wbrew temu, co można by sądzić, to nie jest film akcji. To film „gadany” i to aż do bólu. Może nie tak jak u Jima Jarmuscha czy Woody Allena, ale tylko półkę niżej. Główny bohater Remy(Remy Girard) to 50 –letni nauczyciel akademicki, którego widzimy leżącego na łóżku szpitalnym, a jego rokowania są kiepskie, bo jest śmiertelnie chory. Remy jest intelektualistą, antyglobalistą i byłym marksistą. Podobnych „izmów” można by zresztą wymienić w jego przypadku jeszcze kilka, a jako że jest przedstawicielem pokolenia roku 68 to erudycja idzie u niego w parze z hedonizmem. Remy czerpie, czy też czerpał z życia pełnymi garściami, a wokół jego szpitalnego łózka pojawia się w tym filmie tłum ludzi, którzy w tej ziemskiej podróży mu towarzyszyli. Wśród nich jest również jego syn Sebastian (Stephane Rousseau), którym Remy pogardza, bo latorośl należy do tzw. „inteligencji technicznej” i nie przeczytała w życiu żadnej dobrej książki, nie rozstaje się z komórką za to odnosi sukcesy w biznesie. To on opłaca ojcu bardzo dobrze zaopatrzony szpital, co czyni ich relację jeszcze bardziej skomplikowaną (marksista korzystający z niepaństwowej służby zdrowia?). Jest jeszcze Nathalie (Marie- Josee Croze), młoda narkomanka dostarczająca Remy’emu heroinę, co daje mu ulgę w cierpieniu. Reny czuję do niej sympatię, bo Nathalie to dziewczyna wrażliwa, poszukująca, która ewidentnie wypisuje się z „wyścigu szczurów” i nie należy do osób, które spowodują upadek zachodniej cywilizacji, czyli tytułowych „barbarzyńców”. Tyle streszczenia bez spojlerowania. Dodajmy jeszcze, że film mimo bardzo smutnego kontekstu bywa niezwykle zabawny i żartuje się o zgrozo, również z Polaków, z religii i Papieża, więc narodowym ultrasom filmu nie polecamy. To zresztą dosyć częsty zarzut, jaki spotyka „Inwazje barbarzyńców”- że propaguje antychrześcijaństwo, nihilizm, hedonizm, lewactwo, eutanazję i szereg innych plugastw. Ale to tylko pozór i gra cieni jak w jaskini Platona. „Inwazja” to raczej melancholijna pieśń o przegranych ideach i człowieku, który dokonuje życiowego bilansu swoich dokonań i nie jest to bilans pozytywny. Pesymistyczny ton, jaki dominuje w zakończeniu podkreślany jeszcze przez świetną muzykę czyni z tego filmu dzieło na wskroś realistyczne, ale czy konkluzja, że śmierć (człowieka, idei, cywilizacji) to ostateczny koniec i że po drugiej stronie „nic nie ma” to prawidłowe odczytanie „Inwazji barbarzyńców”? To zagadnienie zostawiamy już czytelnikom, którzy zdecydują się na seans z filmem Denysa Arcanda. I na koniec jedna wskazówka, jaką „Wielki Szu” dawał (nawiązując do Immanuela Kanta) swojemu następcy „nie sądź o rzeczach na podstawie tego, jak są przedstawiane”. Tak, „Inwazja barbarzyńców” ma drugie, albo i trzecie dno i warto go poszukać.