Domowe obiady doprawione szczyptą historii i sztuki

Domowe obiady doprawione szczyptą historii i sztuki
Katarzyna i Bartłomiej Muniakowie, właściciele Restauracji „Na Stradomiu” Fot. Katarzyna Hołuj

W jednej z najstarszych części Myślenic mieści się restauracja, której nazwa przypomina, że jesteśmy nie gdzie indziej a właśnie „Na Stradomiu”. Prowadzą ją Katarzyna i Bartłomiej Muniakowie. Racząc się tradycyjną, domową kuchnią można tu spoglądać na dzisiejsze miasto, ale również na to sprzed kilku dekad, bowiem ściany ozdobiono archiwalnymi fotografiami.

Co więcej, zawsze jest gwarancja poobcowania z kulturą, bowiem stały bywalec tego miejsca a zarazem kolekcjoner Jan Koczwara regularnie organizuje tu wystawy z cyklu „Kolekcje małe i duże”. Dość powiedzieć, że niedawno zakończona wystawa miała numer … 144.

Związki restauracji z kulturą nie są przypadkowe, ani krótkotrwałe. „Na Stradomiu” jest bowiem kontynuatorką bufetu gastronomicznego „Duo”, który przez lata działał przy Myślenickim Domu Kultury (obecnie MOKIS). Początki bufetu „Duo” sięgają 1993 roku, a założyła go mama Bartka – pani Anna Muniak razem ze wspólniczką.

- Byłem jeszcze dzieckiem, kiedy mama razem ze swoją koleżanką założyły „Duo”, ale pamiętam jak było im trudno, zwłaszcza na początku. To nie były jeszcze czasy, kiedy kultura jedzenia na mieście była rozwinięta, dopiero z czasem zaczęło się to zmieniać - mówi Bartek.

Klientów przybywało i potrzeba było dodatkowych rąk do pracy. W 2008 roku do zespołu „Duo” dołączyła Kasia, żona Bartka. Zaproponowała jej to teściowa, kiedy Kasia po powrocie z Anglii zaczęła szukać pracy.

Kilka lat później, kiedy okazało się, że „Duo” musi poszukać sobie nowej lokalizacji, kobiety stanęły przed niełatwą decyzją: działać dalej czy zamykać interes?

- To był też czas, kiedy wspólniczka mamy przeszła na emeryturę. Nie wiadomo było co robić dalej, ale wtedy mama wzięła Kasię do spółki i powiedziały sobie: „spróbujemy” - mówi Bartek.

Nowe miejsce znalazło się nieopodal, ale i tak miały wiele obaw i wątpliwości. Po pierwsze czy stali klienci „Duo” ich nie opuszczą szczególnie, że w miejscu, gdzie do tej pory działały pojawił się nowy lokal.

- Nie brakowało też głosów, że w nowym miejscu brakuje miejsc parkingowych, albo że firmy, które działały tu przed nami nie zagrzewały tu długo miejsca - wspomina Bartek.

Kobietom nie zabrakło jednak determinacji i odwagi. A klienci „Duo” nie zawiedli, i jak wspomina Kasia, niemal bez wyjątku, przyszli na to nowe otwarcie. W nowym miejscu i pod nową nazwą. Już jako restauracja, a nie bufet, ale nadal bez obsługi kelnerskiej i bez zbędnego „zadęcia”.

- Kiedy przeprowadziliśmy się i ciągle jeszcze myśleliśmy jak nazwać lokal, pewnego dnia przyszedł pan Jan Koczwara i powiedział: „Na Stradomiu zjesz jak w domu”. I tak zostało: Na Stradomiu - wspomina Kasia. Bartek dodaje, że nazwa do tego stopnia się przyjęła, że nie wie co zrobiliby, gdyby musieli przenieść lokal w inny rejon miasta.

W kwietniu minęło 10 lat od kiedy działają na Stradomiu. Kasia do dziś pamięta wzruszenie na widok znajomych twarzy klientów, którzy licznie przybyli na otwarcie. - Czuję ogromną wdzięczność za to, że byli i że są z nami. I chciałabym im za to podziękować - mówi.

Bartek przytakuje i dodaje: - To fajne uczucie widzieć, jak przychodzą do nas z dziećmi rodzice, którzy kiedy sami byli dziećmi przychodzili do „Duo” ze swoimi rodzicami - mówi. - Wśród naszych klientów jest sporo ludzi starszych, samotnych. Jednym dowozimy regularnie obiady, inni przychodzą na nie sami. Widuję nieraz pana, który pomalutku do nas zmierza, przychodzi tak dzień w dzień, nie wiem czy tak by było, gdybyśmy przenieśli się gdzieś daleko.

Z taką samą wdzięcznością mówią o swoich pracownikach. - Alusia, Natalka, Sylwia, Dorota, Artur, Danusia, pani Marysia, pani Jola, Kasia i pani Celinka, która jest z nami niemal od samego początku, jeszcze od czasów „Duo”. Najwspanialszy zespół, bez którego nie byłoby nas - mówi Kasia, dla której, jak sama przyznaje, naczelną zasadą w prowadzeniu biznesu, jest szacunek dla pracownika.

- To prawda. To nie jest interes, który mogą poprowadzić sami właściciele - wtóruje jej Bartek. - Polegamy na ludziach, a praca na kuchni jest ciężka, zwłaszcza teraz, latem. Bufet, „wydawka”, gotowanie, smażenie, zmywak, obierak i „bocznica”. Na tej ostatniej robią m.in. pierogi, naleśniki i inne mączne potrawy. Samym gotowaniem wymiennie zajmują się trzy osoby, ale na każdym ze wspomnianych stanowisk jest co robić.

- Kiedy przychodzi godzina dwunasta zaczyna się „młyn”, jeszcze większy jeśli mówimy o weekendzie - mówi Kasia.

- Wiemy, że nie zawsze jest idealnie, że klienci pewnie nieraz się złoszczą, że nie zawsze ktoś odbierze telefon, ale w porze obiadowej naprawdę jest o to trudno. Niemniej jednak staramy się, aby było jak najlepiej. Kilka razy zdarzyło mi się słyszeć pochwały naszych schabowych. Powodzeniem cieszą się też barszcz czerwony, pierogi, knedle… - mówi Bartek. Internauci chwalą ich za „obiady jak u mamy”.

Od czasu pandemii obiady wydają nie tylko na miejscu, w restauracji, ale też dowożą na zamówienie.

- Wtedy zaczęliśmy dowozić jedzenie i tak się to przyjęło, że zostało już z nami i cieszy się takim zainteresowaniem, że nieraz musimy odmawiać, bo nie mamy wystarczających mocy przerobowych ani wielkiego zaplecza, nasza kuchnia jest niewielka - tłumaczy Kasia. I dodają, że gdyby nawet chcieli przyjąć więcej pracowników to nie mogą, bo zwyczajnie nie mieliby się gdzie pomieścić.

- Z czasu pandemii została mi taka refleksja, że wszystko co znamy może zmienić się o 180 stopni i to tak z dnia na dzień. U nas ruch i gwar nagle zastąpiły pustka i cisza. Dlatego od tamtego czasu, ilekroć mamy duży ruch, a telefony się urywają, myślę sobie „niech tak będzie! Niech się dzieje”. Wolę to niż tamtą ciszę - mówi Kasia.

Bartek do dziś pamięta ciężar odpowiedzialności za to co będzie z nimi, a także z pracownikami, których za nic nie chcieli zwalniać. A zbiegło się to z czasem, kiedy jego mama przeszła na emeryturę przekazując pałeczkę jemu. Został więc drugim, obok Kasi, szefem.

- To zupełnie inne czasy, niż te w których mama prowadziła „Duo”. Ilość spraw i rzeczy, których trzeba dopilnować jest nieporównywanie większa. Co nie znaczy, że wtedy było łatwo. Mama wiele lat procowała w tej branży, wie ile wymaga to pracy i wyrzeczeń. Myślę, że momentami mogła nawet myśleć, że zrobiła nam niedźwiedzią przysługę przekazując nam ten interes, ale kiedyś powiedziała, że jest dumna z tego, że tak sobie poradziliśmy - mówi Bartek.