Łączy żonglowanie z językiem Szekspira
Kiedy sześć lat temu Aleksandra Ulman zamieniła pracę nauczyciela w szkole publicznej na własne studio języka angielskiego nie przypuszczała, a nawet nie planowała, że wyjdzie ono poza próg jej domu, bowiem pierwotnie mieściło się właśnie tam. Pokój zamieniony na salę zajęć był miejscem, w którym zaczęła spełniać swoje marzenia o tym jak uczyć angielskiego. Wybrała własną drogę i dlatego studio nazwała „My Way”, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy właśnie „moja droga”.
To, że chce zostać filolożką angielską dla wielu było sporym zaskoczeniem, bowiem w liceum chodziła do klasy językowej, ale z rozszerzonym niemieckim. Decyzję, że dalej tak nie chce, podjęła pod koniec drugiej klasy liceum, czyli na rok przed maturą. Była ryzykowna, ale Aleksandra zawzięła się i w czasie wakacji ukończyła intensywny kurs angielskiego, po którym była o dwa poziomy znajomości tego języka wyżej i mogła się przenieść do grupy z rozszerzonym angielskim.
- Oprócz „a może poszłabyś na filologię angielską?”, o której marzyłam, usłyszałam wtedy sporo słów, które podcięły mi skrzydła. To sprawiło, że zostając nauczycielem wiedziałam już jakim nie chcę być. Jako nauczyciele mamy ogromną możliwość ukierunkowania młodego człowieka. Można być nauczycielem, który powie „nie zdasz matury”, a można być też tym, który powie „a może spróbuj?”. Jedno zdanie a może tak wiele zmienić. Ja chcę być tym drugim nauczycielem, chcę pomagać rozwijać skrzydła. To jest w naszej mocy, mocy dorosłych, mocy nauczycieli. Wierzę też, że w naszej mocy jest sprawienie, że młody człowiek będzie w czymś coraz lepszy. Mówmy to dzieciom, wierzmy w nie, a one „w to pójdą” i będą coraz lepsi, bo dorosły, który jest dla nich ważny im to powiedział – mówi.
Już to, co zrobiła wtedy w liceum, czyli zmiana grupy na tę z rozszerzonym angielskim, było pójściem „własną drogą”, ale o „My Way” jeszcze wtedy nie myślała. Tak jak sobie wymarzyła ukończyła anglistykę i została nauczycielką angielskiego w szkole publicznej. Jednak nie zagrzała tam długo miejsca.
- Ramy systemu edukacji mocno mnie „uwierały”, ograniczały. Wiedziałam, że potrafię uczyć, bo osiągałam ze swoimi uczniami wysokie wyniki na egzaminach ósmoklasisty. I wiedziałam czego chcę: uczyć, ale po swojemu – mówi założycielka i właścicielka „My Way”.
To „po swojemu” oznaczało nie tylko położenie nacisku na komunikację, a więc mówienie, i na zabawę, bo wierzyła i nadal wierzy w słowa Marii Montessori: „zabawa jest pracą dziecka”.
Kiedy decyzja już zapadła, wszystko potoczyło się szybko. Własną działalność gospodarczą założyła niedługo po tym, jak po raz pierwszy została mamą. - Kiedy zaczynałam miałam „na pokładzie” 1,5-rocznego malucha – wspomina. - Studio mieściło się u mnie w domu, bo wtedy jeszcze nie miałam planów, aby kogokolwiek zatrudniać. Chciałam uczyć sama tylu uczniów, ilu zdołam. To był mój cel, który jak myślałam wtedy będę realizowała przez wiele, wiele lat, tym bardziej, że chętnych do nauki nie brakowało i to pomimo tego, że trzeba było dojechać kilka kilometrów z Myślenic. Życie jednak pokazało co innego.
Kiedy po raz drugi została mamą wynajęła lokal w Myślenicach, do którego przeniosła studio. Początkowo nastawione na naukę dzieci otwarło się także na młodzież i dorosłych. Jednocześnie zaczęła budować zespół, który dziś liczy już 20 osób specjalizujących się w różnych dziedzinach, od nauki dzieci, po biznes i wystąpienia publiczne, bo szefowa „My Way” wierzy, że każdy ma różne predyspozycje i najlepiej spełnia się tam, gdzie może je wykorzystać.
- Od tamtego momentu moim celem było stworzenie miejsca rozwoju nie tylko dla kursantów, ale też lektorów - mówi.
Poprzez udział w szkoleniach i konferencjach uczyła się jak być szefem, bo jak mówi, to do dziś jest dla niej najtrudniejsze w prowadzeniu własnego biznesu. - Chcę być szefem, któremu nikt nie boi się powiedzieć, że coś nie wychodzi, z czymś ma problem. Chcę być takim szefem, który powie „skoro nie wychodzi to co z tym zrobimy? Co Ty możesz zrobić, żeby było lepiej i jak ja mogę Cię w tym wesprzeć?”
Rozwój i bycie na bieżąco z nowinkami edukacyjnymi są dla niej bardzo ważne, dlatego nie tylko sama bierze udział w szkoleniach, ale umożliwia to także swoim pracownikom. Ci zaś, o czym mówi z dumą, byli już nieraz przez szkoleniowców chwaleni za aktywność i zaangażowanie. Zresztą, jak zdradza, rekrutując lektorów zwraca uwagę nie tylko na ich kompetencje językowe, ale też na podobną do swojej otwartość i energię, która powodują, że w swoją pracę angażuje się całą sobą, ucząc dzieci poprzez ruch i zabawę.
- Podczas szkoleń wchodzimy w nie całymi sobą, nie słuchamy biernie co do nas mówią szkoleniowcy, ale aktywnie włączamy się w aktywności ruchowe, wierszyki i rymowanki itp. Robimy to, bo chcemy wiedzieć, co robić, żeby później, na naszych zajęciach dzieci były zaangażowane w naukę – tłumaczy.
Tych sposobów na zaangażowanie dzieci jest zresztą więcej. Może nią być… różdżka używana przez jedną z lektorek.
Albo piłeczki, bo żonglowania od niedawna uczą się także kursanci.
– W Polsce żonglowanie kojarzy się głównie z cyrkiem, tymczasem w szkołach w USA jest ono na porządku dziennym. Żonglerka angażując jednocześnie obie półkule mózgowe, rozwija mózg, wspomaga koncentrację – mówi Aleksandra.
Owocem jej doświadczeń jako nauczyciela i przedsiębiorcy oraz zainteresowania neurodydaktyką jest książka, którą napisała w tym roku razem z metodyczką, która szkoli zespół lektorów „My Way”.
- To obszerny program oparty na naurodydaktyce zaczynający się od tego jak wygląda dobra lekcja i z jakich elementów się składa. Pamiętajmy, że mamy 60 minut, wykorzystajmy je więc tak, aby zmieścić w nich jak najwięcej angielskiego. Dlatego wykorzystujemy nawet przerwę pomiędzy ćwiczeniami. Chodzi o to, żeby dziecko uczyło się nie tylko na zajęciach, ale również mimochodem, dlatego np. zawsze na koniec zajęć używamy kilku wpadających w ucho, zabawnych pożegnań. Edukacja nie może odbywać się tylko wtedy, kiedy otwieramy książkę, ona odbywa się wtedy, kiedy dziecko jest otoczone językiem obcym – mówi Aleksandra.
I dodaje, że dlatego od samego początku cała komunikacja z kursantami prowadzona jest po angielsku, a kilka lat temu do kadry lektorskiej dołączyli native speakerzy. - Często dziecko rozumie to, co czyta, rozumie to, co słyszy, potrafi stworzyć dobre gramatycznie zdania, natomiast w otwartej komunikacji jest wycofane i nie czuje się pewnie. Mnie właśnie chodzi o to, abyśmy tak uczyli dzieci, żeby z otwartością potrafiły się przełączyć z jednego języka na drugi. Żeby to osiągnąć, dziecko nie powinno myśleć, że idzie na angielski, ale fajnie spędzić czas, szczególnie podczas zajęć konwersacyjnych. Jeśli dla niego fajnie spędzony czas to rozmowa o zwierzętach niech rozmawia o zwierzętach, a jeśli o sporcie - to o sporcie – mówi Aleksandra.
Jest poza tym przekonana, że właśnie dzięki temu zajęcia mijają dzieciom niepostrzeżenie. – Kiedy dziecko dobrze się czuje, kiedy coś sprawia mu frajdę, to uczy się nawet nie wiedząc, że się uczy. Dlatego kiedy po zakończonych zajęciach dzieci mówią „to już?” to jest to dla nas najcenniejszy komplement – mówi Aleksandra.
W planach, jak mówi, oprócz „niepopadania w pracoholizm”, ma – właściwie już zaczęte poprzez napisanie książki – uczenie innych tego… jak uczyć angielskiego. - Nie chodzi mi o to żeby przekazać ludziom co robić, ale jak to robić, czyli jak sprawić żeby dorosły, którego uczę otworzył się na mówienie po angielsku, a dziecko poznawało angielski w sposób naturalny, tak jakby było za granicą i poznawało go poprzez doświadczanie wszystkimi zmysłami, wielotorowo – mówi. – Natomiast mój drugi cel to wsparcie rodziców w tym, żeby wiedzieli jak się uczyć z własnymi dziećmi. Wiem, że jest bardzo wielu chętnych do tego, żeby uczyć się ze swoimi dziećmi i robią to, ale znów, nie chodzi o to, że to robią, ale jak to robią. Często, o czym sami mi piszą, nie wiedzą jak. Bo też skąd mają to wiedzieć? Skąd mają znać narzędzie takie jak mapy myśli, skojarzenia, rymowanki itd.? I to właśnie chciałbym im podpowiedzieć.