Lodowy książę Kaukazu - wyprawa na Kazbek

Sport 28 sierpnia 2014 Wydanie 31/2014
Lodowy książę Kaukazu - wyprawa na Kazbek
Lodowy książę Kaukazu - wyprawa na Kazbek

Kazbek (5033 m.n.p.m) to niezwykłego kolorytu samotny kolos oraz pierwotna i czysta przyroda Kaukazu, znajdujący się na granicy Gruzji i Rosji. To jego w dniach 12-19 lipca postanowiła zdobyć grupa przyjaciół: Artek Maślanka i Marek Osielczak z Rudnika wraz ze swymi przyjaciółmi: Tomkiem Grządzielem (Jaksice) i Piotrem Ryszką (Cholerzyn). Oto ich relacja z tej wyjątkowej wyprawy.

Jak spędzić część wakacji? To moje odwieczne pytanie, na które rzadko potrafię precyzyjnie odpowiedzieć, jednak pomysł próby ataku na Elbrus (najwyższy szczyt Kaukazu - przyp. red.)… Tak, Elbrus już od jakiegoś czasu chodził mi po głowie. Jednak pewne „drobne” problemy wizowe spowodowały, że zdecydowaliśmy się na Kazbek.

Jak później się okazało, był to strzał w dziesiątkę! W moim subiektywnym odczuciu ta góra oferuje o wiele więcej niż Elbrus, jest i spora wysokość, i cudowne widoki, piękny górzysty krajobraz, niesamowity kraj z kulturą, która powala, no i ta wspaniała natura!

Transport
Pomysłów na transport tym razem nie było wiele – najwygodniej do Gruzji dostać się samolotem, na lotniska w Tibilisi bądź Kutaisi (cena biletu, kupując miesiąc przed odlotem, to 912 zł w obie strony). Z Kutaisi (na lotnisku spotkaliśmy Olgę i Michała którzy bardzo nam pomogli, a którzy atakowali dzień później) poprzez biuro Georgian Bus (gdzie pracuje Pani Ania, która jest Polką), dostaliśmy się busem 6-osobowym pod samo centrum Kazbegi. Na miejscu zaczepił nas niejaki Vasili (Kushashvili) raczej słabo rozmawiający po angielsku (tu znów wykazała się Olga), za to o dość dużych możliwościach - za 10 GEL (1 GEL = 1 Georgian Lari - ok. 2zł) zawiezie Cię pod kościół Gergeti, wskaże gdzie kupić prowiant, wypożyczyć namiot oraz podpowie, gdzie zamieszkać. Namiot, gaz jak i cały sprzęt zimowy można wypożyczyć u Daro w Moutain Travel Agency, która znajduje się w samym centrum Kazbegi, naprzeciw Pomnika Alexandra. Po zrobieniu zakupów (i tu moje kolejny 3 grosze, lepiej całe jedzenie kupić w Polsce, należy tylko pamiętać, żeby nie przekroczyć 32 kg), wszystko w Gruzji jest inne, bardziej dzikie, samochody, kierowcy, sposób jazdy, ale także i jedzenie oraz woda, warto już na początku nie wykluczyć się poprzez zatrucie pokarmowe). Szykujemy się do drogi…

Dzień I
Po uzupełnieniu wszelkich braków typu jedzenie, woda, namiot, ruszamy wraz z Vasilijem jego Ładą Nivą 4X4 w stronę cerkwi panującej nad doliną. Vasilija ciężko zrozumieć, ale na samym początku drogi umieścił na swojej szybie Polską flagę! Było to dla nas coś niesamowitego. Później, wyprzedzając kilka wolniejszych „taxówek”, krzyknął: „Vasili Kubica!” – niesamowity gość. Natomiast piesza trasa wygląda następująco: po dotarciu na miejsce należy kierować się po prostu do góry, po bardzo wyraźniej ścieżce, która prowadzi do czerwonego krzyża, skąd do tzw. „rzeki” już niedaleko. Po dojściu do rwącego potoku Czheri, należy iść wzdłuż niego, nie forsować na siłę w celu znalezienia najkorzystniejszego przejścia. Ostatecznie po ok 3 godzinach marszu docieramy do miejsca, w którym jest sporo namiotów i rura, z której cieknie czysta woda. Rozbijamy namiot i przez resztę dnia odpoczywamy. Plan na jutro „leniwy”, wiec śpimy do 9 dnia następnego.

Dzień II
Po spakowaniu obozowiska ruszamy w stronę widocznej już meteostacji. Droga jest łatwa, zagrożenie jedynie w postaci szczelin lodowych, które były bardzo dobrze widoczne. Przy dobrej pogodzie jest to tylko spacer z pięknymi widokami, jednak podczas mgły, takiej jak mieliśmy podczas zejścia, trzeba bardzo uważać. Tego dnia po rozbiciu namiotu, rekonesansie okolicy i zjedzeniu konkretnego posiłku jedna para z naszej czwórki wychodzi na aklimatyzację (tą samą ścieżką będziemy jutro atakować). Ścieżka jest bardzo przyjemna i dobrze widoczna. W razie braków śladów należy się kierować w stronę ledwo co widocznego białego krzyża (30 min od bazy), następnie czarnego (kolejne 30 min) i wzdłuż stromej ściany z odłamującymi się kamieniami. Oczywiście należy zachować bezpieczną odległość – podczas naszego wyjścia spadały kamienie wielkości namiotów. Tam w zadumie spędziliśmy resztę zaplanowanego czasu, po czym ruszyliśmy w dół. Chwilę po dotarciu do namiotu, ok. godz. 17.30, zaczyna padać deszcz a zaraz później burza szaleje już na dobre. Po przepakowaniu się i przygotowaniu plecaka na atak kładziemy się spać. Trudno mówić o komfortowych warunkach do spania, ale nie o to chodzi – najważniejsza była pogoda, a ja już czytałem internetowe opinie o deszczach i załamaniach pogody, trwających po 10 dni. Budząc się regularnie co jakiś czas, nie byłem pocieszony. 22 pada, 23 pada… Przestało dopiero ok. 2 w nocy, kiedy tylko usłyszałem dźwięk budzika, wyskoczyłem z namiotu. Byłem bardzo podekscytowany: świecił księżyc (śmieszne, ale planując wypad, brałem pod uwagę fazę księżyca), niebo nad nami było czyste, zbudziłem ekipę, zagotowałem wodę i ruszyliśmy.

Dzień III
Około godziny 2.30 cała nasza czwórka rusza w górę. Ścieżkę już znamy, jedyne, co mnie martwi, to że pod namiotami był śnieg, co w połączeniu z wiatrem oznaczało, że na „szlak” liczyć nie możemy. Chwilkę przed nami widzimy jedną ekipę idącą do góry (jak się później okaże – parę Polaków), mamy wiec trochę ułatwioną sytuację, bo widzimy ich ślady na śniegu. Po pokonaniu kilku kilometrów, zaczynają się pojawiać problemy z aklimatyzacją u dwójki chłopaków, którzy wczoraj zostali w bazie – jednak idziemy dalej, długim monotonnym trawersem idziemy w kierunku góry. Tempo jest dobre, ale problemy aklimatyzacyjne coraz bardziej dają się odczuwać. Po dojściu pod charakterystyczny nawis widzimy w oddali przełęcz, z której na szczyt jest ok 50m, euforia bardzo dopinguje, idziemy w górę… Jednak tempo spada, po około pół godziny ja z Markiem jesteśmy jakieś 40 metrów przed Tomkiem i Piotrkiem. Po chwili widzę ekipę schodzącą z góry. Idą w naszym kierunku, okazują się być nimi Łukasz z Magdą, którzy jako pierwsi opuścili bazę. Mówią nam, że wyjście „klasyczne” jest niedostępne! Powstały nawisy śnieżne, których pokonanie byłoby zbyt niebezpieczne. Po chwili dyskusji postanawiamy wejść od lewej strony skał. Zaczynamy wspinaczkę, jednak śnieg staje się „kopny”. Jest ok 8.50, po ok. 20 minutach dostajemy od Tomka informację, że oni zawracają, problemy aklimatyzacyjne dały im w kość (na wysokości ok. 4700-4750m). Po chwili oddechu i ustaleniu, że z nimi wszystko ok, idziemy dalej. Największe trudności były przed nami. Konsekwencją wybranej przez nas drogi jest to, że zamiast 50m trudnego terenu do wspinaczki mamy go ok. 250-300m, droga jest oczywista, choć bardzo ciężka. Po wypracowaniu odpowiedniego systemu oddychania i odpoczynku walczymy. Największym problemem jak dla mnie jest torowanie, nie mogę iść po śladach Łukasza, bo za każdym razem, kiedy staję w jego śladach, zakopuję się. Jestem też trochę zbyt ciepło ubrany i muszę pootwierać wszystkie wentylacyjne kieszonki. Idziemy. Po ok 200m teren zauważalnie się pochyla, człowiek czuje się fantastycznie, bo wreszcie ma czym pooddychać. Chwilę po 10 staję na wierzchołku Kazbeku, gdzie czekają już na nas machający rękami Łukasz z Magdą. Dosłownie po chwili wchodzi Marek. Ciężko powiedzieć, co się czuje w takiej chwili – serce wali cały czas bardzo mocno. Widoki są wspaniałe, cały wysiłek i trud planowania drogi zostaje zrekompensowany jednym oddechem na szczycie. Widzimy teraz prawidłową ścieżkę, która wydaje się nam prostszą, ale nie wydaję żadnego osądu, jeśli nią kiedyś wyjdę, wtedy o tym napiszę. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć zaczynamy schodzić. I znów kończy się chwila beztroski, wszak zejścia są jednymi z najniebezpieczniejszych momentów. Schodzimy tą samą drogą, którą weszliśmy, druga para idzie drogą normalną, żeby na dole ustalić, co mogliśmy zrobić inaczej. Po ok. 4 godzinach spokojnego marszu jesteśmy w bazie (przez chwilę podczas schodzenia odczuwam mdłości, ale kiedy zrzuciłem z siebie ciepłe ubrania i poczułem chłód, momentalnie mnie orzeźwiło). Po dojściu do namiotu okazuje się, że nasza druga para (Tomek z Piotrkiem) dopiero dotarła do obozu. Bardzo źle znieśli aklimatyzację. Namawiamy ich na dzień odpoczynku i ponowny atak, jednak przekonać ich udało się dopiero Oldze następnego dnia. Szybkie jedzenie i do śpiworów… pobudka po godzinie; jednak nie jesteśmy tak zmęczeni, jak się nam wydawało. Resztę popołudnia i wieczoru spędzamy, spacerując i opowiadając pytającym, na co zwrócić uwagę, czego nie zabierać itp. Wreszcie noc i zasłużony odpoczynek, i ulga stwierdzając „daliśmy radę”.

Dzień IV
Wstajemy ok. 9 i zaczynamy pakować namiot. Wiem, że Olga z Tomkiem, których poznaliśmy na lotnisku, atakują dziś. Jakie wielkie było nasze zdziwienie, gdy o 10 zobaczyliśmy ich z powrotem pod stacją! Jeśli mnie pamięć nie myli, atak na szczyt oraz powrót zajęły im ok. 6 godzin i 40 minut (i tu mój prywatny pokłon dla nich – ten czas to czysty obłęd!). Dopiero po namowie Olgi Piotrek z Tomkiem zostają. Zostawiamy im gaz i jeden izotonik (tyle, ile nam zostało) i ok. 10.30 zaczynamy schodzić w dół. Zejście idzie ładnie i miło (mimo iż przez mgłę/chmury niewiele widzimy) aż do potoku, który okazuje się być wartką rzeką – jest ciepło i lodowiec się wytapia. Na przeprawę tracimy ok. godziny i poświęcamy suchość górskich butów. Półtora godziny później, w barze w centrum, zamawiamy piwo…
Ostatnią rzeczą, o której napiszę w tej relacji, jest spotkanie bardzo miłej starszej Pani, która przygarnęła nas do siebie do spania - Khato Kavtarashvili, oferująca nocleg 2 minuty na nogach z centrum, za 15 lari za dobę, ze śniadaniem 25, w cenie Internet, ciepła woda, wygodne łóżka z pościelą i kołdrą.
I to już koniec tej opowieści, a za rok pojedziemy w…

Autor relacji: Artek Maślanka
Korekta: Marzena Szczurek