Mam poczucie niedosytu

Mam poczucie niedosytu

W historii Dalinu Myślenice było tylko trzech piłkarzy (nie licząc braci Różankowskich i Leopolda Kazimirowicza), którzy wyszli z tego klubu i zagrali potem w ekstraklasie.

Byli to Jerzy Moskal, który potem przez kilka sezonów grał w Wiśle Kraków, Krzysztof Przała występujący m.in. w Legii Warszawa, Zawiszy Bydgoszcz i ŁKS-ie oraz Józef Panuś, który tego wyczynu dokonał jako pierwszy z tej trójki grając w Zagłębiu Sosnowiec w sezonie 1991/92. O Józefie Panusiu ostatnio znowu było głośno z racji jego występu w programie Ninja Warrior Polska na Polsacie. W tym programie Józef Panuś rywalizował z przeciwnikami młodszymi od siebie nawet o kilka dekad. I jeśli o kimś można powiedzieć, że udowadnia prawdziwość tezy „wiek to tylko liczba”, to właśnie o nim. O programie, karierze piłkarskiej i szeregu zainteresowań, które czynią z niego prawdziwego człowieka renesansu rozmawialiśmy na jego działce przydomowej.

- Jak wspominasz swój udział w tym programie?

Na pewno z poczuciem niedosytu, bo przygotowywałem się do niego prawie pół roku korzystając z uwag Sebastiana Kasprzyka, a do przejścia tego pierwszego etapu zabrakło bardzo niewiele. Odpadłem w zasadzie na ostatniej przeszkodzie i byłem tym strasznie zniesmaczony i rozczarowany.

- Jaki błąd popełniłeś na tej ostatniej przeszkodzie, czyli tym huśtającym się kółku?

No właśnie błąd był czysto techniczny, a nie wynikający z braku siły. Ta przeszkoda pojawiła się jako pewne novum w programie i nie do końca załapałem jaką techniką należy ją pokonywać. Pewnie miałbym na to większe szanse, gdybym zobaczył kilku uczestników wcześniej, ale niestety trochę sam się wkopałem, bo skomponowałem hymn programu i reżyser zadecydował, że wystąpię na samym początku zaraz po odłożeniu akordeonu.

- O ten akordeon właśnie chciałem Cię zapytać. Chodziłeś do jakiejś szkoły muzycznej?

Nie, jestem stuprocentowym samoukiem i naturszczykiem. Muzyka towarzyszyła mi jednak od dziecka. Grałem na organkach, potem na akordeonie, pisałem wiersze, a oprócz tego występuję w chórze kościelnym w Borzęcie. Jeszcze kilka lat temu mieliśmy zresztą taki zespół, w którym występowałem grając na akordeonie i śpiewając. Daliśmy kilka koncertów m.in. w Domu Seniora, ale również w kilku domostwach naprawdę ubogich ludzi. Radość tych, którzy nas słuchali, a nieraz i łzy wzruszenia, to było coś, czego się nie da opisać i warte było każdych pieniędzy.

- Obok Twojego domu widać mnóstwo rękodzieła artystycznego.

O tym również kręcono materiał do programu Ninja Warrior Polska, ale się nie zmieścił. Prowadzę na Facebooku profil Panuś-Art., w którym prezentuję wykonane przez siebie przedmioty. Są one wyrzeźbione z drewna i czeczoty zaś główną inspiracją jest natura. Sporo z nich stworzyłem na bazie korzenia, który stanowi centralny element stolika, lampy, albo jakiegoś innego przedmiotu użytku codziennego. Przez pewien czas wykonywałem to jako działalność gospodarczą, teraz już bardziej jako hobby. Chciałbym je kiedyś zaprezentować na jakiejś wystawie.

- Wróćmy do Twojej kariery piłkarskiej. Jak z dzisiejszej perspektywy ją oceniasz?

Chyba trochę podobnie jak ten udział w Ninja Warrior Polska. Zabrakło czasami naprawdę niewiele, żeby przejść na jakiś wyższy poziom i zrobić krok w kierunku czegoś jeszcze większego. Minimum trzy razy byłem już blisko tego, żeby cała przygoda nabrała naprawdę dużego rozmachu.

- Zaczęło się od?

Od występów w Borze Borzęta (obecnie Sokół), w którym grałem jako 15-latek, ale już wtedy marzyłem o ekstraklasie. Potem był Dalin Myślenice i kiedy czułem, że ta moja sportowa przygoda zaczyna nabierać rozpędu, rok przed tym, jak klub po raz pierwszy awansował do trzeciej ligi, przyszło powołanie do wojska. Kierownikowi Dalinu Bronkowi Pietroniowi mimo najszczerszych chęci nie dało się już tego odkręcić, a mówiło się o tym, że mogę trafić do Wawelu Kraków. Dwa lata kariery więc poszły trochę na marne, pojechałem do jednostki w Toruniu, ale stamtąd bardzo pokrętnymi drogami trafiłem do Szkoły Orląt w Dęblinie i zacząłem grać w tamtejszym zespole piłkarskim Orlęta. Ponoć na tyle dobrze, że zainteresowała się mną Lublinianka i Motor. Po skończonej służbie wojskowej trafiłem z powrotem do Dalinu i będąc zawodnikiem tego klubu poszedłem kiedyś na testy do GKS Tychy zachęcony przez swojego kolegę. Ironia losu polegała na tym, że GKS Tychy zainteresował się tylko mną. Epopeja transferowa między Tychami, a Dalinem trwała całą rundę wiosenną, ale koniec końców latem 1986 roku trafiłem na Górny Śląsk i zacząłem grać już na tyle dobrze, że jakoś rok później pojawiła się bardzo konkretna oferta z Górnika Wałbrzych.

- Jak blisko było do transferu?

W zasadzie byłem już piłkarzem tej drużyny, kiedy na obozie przygotowawczym do sezonu, jeszcze przed rozegraniem pierwszego meczu, doznałem kontuzji pleców, której źródła nie mogli ustalić klubowi lekarze. Wyeliminowała mnie z gry na dłuższy czas i w tej sytuacji klub nie mógł kupić zawodnika, z którego nie byłoby pożytku od razu, a trzeba dodać, że był to nie byle jaki klub, bo Górnik Wałbrzych niecałe cztery lata wcześniej awansował do ekstraklasy i był rewelacją rundy jesiennej sezonu 1983/84. To były również zupełnie inne standardy finansowe, bo kontrakt z Górnikiem Wałbrzych oznaczał mieszkanie, samochód i naprawdę dobre jak na tamte czasy zarobki. Wróciłem zatem do GKS-u Tychy, ale pod koniec lat 80. pojawiła się jeszcze jedna oferta.

- Skąd?

Tym razem z zagranicy, a konkretnie z Niemiec. Było to już chwilę po upadku Muru Berlińskiego. Jeszcze nie było Zjednoczonych Niemiec, była wspólna waluta, a klub nazywał się Wismut Gera. Być może byłbym nawet jedynym piłkarzem z Polski, który zagrałby jeszcze w lidze NRD. Rozmowy były już na takim etapie jak z Górnikiem Wałbrzych, ale tym razem na przeszkodzie stanęła nie kontuzja, a ówczesny trener zespołu. Znowu zatem wróciłem do GKS-u Tychy.

- Jak wspominasz te lata gry w GKS-ie?

Bardzo piękny okres. To była tylko trzecia liga, ale dobrze zorganizowany klub, jak na dzisiejsze standardy to byliśmy praktycznie zawodowym zespołem, bo zajmowaliśmy się tylko graniem w piłkę i trenowaniem, a zatrudnieni byliśmy na etatach np. w kopalni. Mieliśmy wspaniałych kibiców i świetnego trenera, a zarazem fantastycznego człowieka Albina Mikulskiego. Wydawało się, że możemy zajść daleko z tym zespołem.

- Raz byliście nawet całkiem blisko.

Tak, to były te słynne baraże z Resovią Rzeszów w 1989 r. Prowadził nas już inny trener. To był sezon, w którym doszło do reorganizacji rozgrywek i żeby awansować do drugiej ligi musieliśmy wygrać swoją grupę i pokonać zespół, który zajął 6. miejsce w drugiej lidze, czyli Resovię Rzeszów właśnie. W pierwszym meczu w Rzeszowie zremisowaliśmy 2:2 i był to jeden z moich najlepszych meczów w karierze, bo zdobyłem obie bramki dla GKS-u. W rewanżu, który zdawał się być formalnością mieliśmy mnóstwo niewykorzystanych sytuacji, a przecież awans dawał nam nawet wynik 0:0 albo 1:1. Resovia zaatakowała raz i strzeliła jednego gola. Przegraliśmy 0:1, oglądało to kilkanaście tysięcy zasmuconych fanów GKS-u Tychy, a kulisy tego całego meczu były takie, że można by o nich nakręcić „Piłkarski poker 2”.

- W końcu jednak trafiłeś do swojej wymarzonej ekstraklasy.

Zagłębie Sosnowiec, do którego trafiłem w 1991 roku to nie był zbyt bogaty klub, więc o takich warunkach jak w Górniku Wałbrzych nie było mowy. Byłem też na innym etapie swojej kariery i czego innego ode mnie wymagano.

- Jak porównałbyś Józefa Panusia z czasów GKS Tychy i Zagłębia?

Ten pierwszy to lewoskrzydłowy z ciągiem na bramkę, a jego typowym zagraniem było ścinanie do środka i strzał z prawej nogi. W Zagłębiu natomiast miałem więcej funkcji defensywnych i przeważnie zajmowałem się pilnowaniem jakiegoś ofensywnie grającego zawodnika przeciwników. To było jednak całkiem zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w Zagłębiu Sosnowiec czwórka zawodników, którzy grali z przodu to byli Marek Koniarek (późniejszy król strzelców ekstraklasy i piłkarz Widzewa Łódź), Adam Kucz (później GKS Katowice), Piotr Mandrysz (Pogoń Szczecin) i Ryszard Czerwiec (reprezentant kraju, uczestnik Ligi Mistrzów, Widzew Łódź i Wisła Kraków).

- Którzy piłkarze wśród przeciwników jakoś szczególnie zapadli Ci w pamięć?

Głównie ci, których musiałem pilnować. Przychodzi mi do głowy głównie 3 piłkarzy: Jacek Bednarz – był niesamowicie wytrzymały i biegał przez całe 90 minut od pola karnego do pola karnego, Zbigniew Szewczyk – był świetnie wyszkolony technicznie i to było takie prawdziwe „żywe srebro” na boisku, Dariusz Gęsior z kolei był o głowę wyższy ode mnie i szczególnie przy stałych fragmentach gry pilnowanie go było piekielnie trudne. No i właśnie głową, w ostatniej minucie strzelił bramkę, po której przegrywaliśmy 1:0. To też był świetny piłkarz, a z samym meczem wiąże się jeszcze zabawna anegdota. Przed spotkaniem powiedziałem naszemu trenerowi Zbigniewowi Mydze, że mogę się z nim założyć o skrzynkę piwa, że meczu z Ruchem Chorzów nie przegramy, a było to spotkanie transmitowane przez telewizję. Trener zakład przyjął, a wieść o tym doszła do Andrzeja Zydorowicza, który komentował ten mecz i nie omieszkał o tym zakładzie wspomnieć w trakcie transmisji i dodał jeszcze, że może lepiej, żeby Zagłębie nie wygrało, bo ta skrzynka piwa może źle wpłynąć na formę zawodników.

- Patrząc na wyniki meczów, w których grałeś nie mogłem zrozumieć, jakim cudem Zagłębie Sosnowiec w ogóle spadło z ekstraklasy.

Właśnie. W rundzie jesiennej, w tych 11 meczach, w których wystąpiłem, przegraliśmy tylko 1 spotkanie, a z Lechem Poznań, który potem zdobył Mistrzostwo Polski wygraliśmy nawet 4:1 zaś bramka, którą strzelił Ryszard Czerwiec z rzutu karnego na 1:0 była po faulu na mnie. Po rundzie jesiennej zajmowaliśmy 13. pozycję i byliśmy o 2 miejsca wyżej niż Legia Warszawa, która ponad pół roku wcześniej eliminowała przecież Samdorię Genua. Na wiosnę szło nam niestety już znacznie gorzej, zagrałem tylko w 6 spotkaniach i w tym szóstym, którego datę 13 maja 1992 pamiętam do tej pory, doznałem kontuzji, która pozbawiła mnie chyba ostatniej szansy na jakąś większą piłkarską karierę, bo ponownie wówczas pojawiła się szansa na występy w Niemczech.

- Wróciłeś do Dalinu, jak wspominasz tamten okres gry i późniejsze lata?

Bardzo pozytywnie. Klub właśnie po raz drugi awansował do trzeciej ligi, na mecze chodziło mnóstwo ludzi, a poziom rozgrywek był naprawdę wysoki i było walczyć z kim o punkty. Potem grałem jeszcze m.in. w Karpatach Siepraw, a jeszcze później trenowałem zespoły z naszego regionu z niższych klas rozgrywkowych. Buty na kołku zawiesiłem mając już prawie 40 lat.

- Czego jeszcze nie wiemy o Tobie?

Jestem ambitnym i pracowitym człowiekiem, ale jednocześnie mam świadomość, że nie wszystko w życiu zależy ode mnie. Ogromnie ważną rolę w moim życiu odgrywa Bóg i wiara. Z pokorą przyjmuję to, co przynosi mi życie, staram się być dobrym człowiekiem i widzieć piękno i dobro w otaczającym świecie oraz ludziach. Tego tematu również dotyczą pieśni, które piszę i gram na akordeonie. Marzę o tym, aby je kiedyś nagrać, albo zaprezentować jakiejś publiczności. Kto wie, może będzie taka okazja.

- Jaki cel sobie stawiasz w najbliższej przyszłości?

Mam zamiar jeszcze raz wystartować w Ninja Warrior Polska i przejść przynajmniej jeden szczebel wyżej.

- Tego Ci życzę w imieniu naszych czytelników.

rozmawiał Rafał Podmokły

Rafał Podmokły Rafał Podmokły Autor artykułu

Dziennikarz, meloman, biblioman, kolekcjoner, chodząca encyklopedia sportu. Podobnie jak dobrą książkę lub płytę, ceni sobie interesującą rozmowę (SPORT, KULTURA, WYWIAD, LUDZIE).