Moja wina, moja wina, moja bardzo mała wina
Spotykaliśmy się w jadalni zakopiańskiej „Astorii” trzy razy dziennie podczas posiłków. Siedzieliśmy przy jednym stoliku. Przy butelce czerwonego wina, którą Erazm przynosił do każdego obiadu. Przesiedzieliśmy razem wiele godzin. Dzisiaj, kiedy podano ziemniaczaną zupę, powiedział:
- Gdy widzę taką zupę, to zaraz zaczyna mnie boleć głowa!
- Dlaczego?
- Bo podczas okupacji jadłem ją przez cztery lata, dlatego teraz nie będe jej jadł. Trochę mi wstyd, więc biję sie w piersi mówiąc; moja wina, moja bardzo mała wina.
I Erazm roześmiał się głośno, jak łobuz, któremu udało się wyprowadzić kogoś w pole.
Wiedziałem już, że mój przyjaciel ukrywał się ze swoim ojcem na wsi. Udało mu się uniknąć krwawego losu jego współbraci Żydów. Liczył 70 lat. Siedem dziesiątków, jak siedem świec w memorze. Mówił, że to wystarczy. Już nie ma dla niego świecy. Wszystkie się wypaliły.
- Trochę żałuję, że przeszedłem na katolicyzm. Ze strachu to uczyniłem - mówił Erazm. - Moja wina, ale tym razem moja wielka wina!
Próbowałem zaprzeczać, ale moje argumenty bły mizerniutkie. Erazm zaczał szeroko rozwodzić się o judaizmie. Mówił, że sam papież jest pełen uznania dla tej religii i na synaju spotkać się ma z przedstawicielami tego wyznania.
- Wiesz - Erazm położył rękę na mojej dłoni - w Żydzie zawsze, wcześniej czy później odezwie się żydowska dusza. To fenomen. Jestem o krok od tego, by praktykować judaizm ortodoksyjny. Podoba mi się szabas. Nie wolno wtedy wykonywać prac, podróżować, nosić ciężarów, dotykać ognia, pieniędzy. Nawet snuć planów. W szabas rodzina ma czas wyłącznie dla siebie. Małżonkowie mogę się kochać. Wtedy dobrze się je, długo śpi…