Okres transformacji ustrojowej w moich wspomnieniach (cz. 3)

Historia 18 stycznia 2022 Wydanie 3/2022
Okres transformacji ustrojowej w moich wspomnieniach (cz. 3)

Po likwidacji prywatnej inicjatywy po drugiej wojnie światowej w PRL pojawiła się nowa szykana – tzw. podatek domiarowy (domiar) uznaniowo, przez wydział skarbowy nakładany autorytatywnie na prywatnego przedsiębiorcę.

Podatek wymuszający dodatkowe, czasami niezwykle wysokie opłaty od przedsiębiorców, zniechęcał do prywatnej inicjatywy. Zależny od widzimisię urzędnika był wymysłem służącym niszczeniu ludzi. Stosowany w stosunku do osób zarabiających na tzw. wolnym rynku. Tym sposobem wymuszono od nich likwidację prywatnego handlu i drobnego rzemiosła. Wśród urzędników nie brakowało osób pastwiących się nad dawnymi właścicielami, dla zasady – po co oni mają mieć skoro ja nie mam.

Przedwojenni posiadacze byli traktowani jak wrogowie ustroju i nie mogli pracować w gospodarce uspołecznionej. Przyjmowani do pracy a szczególnie na stanowiska kierownicze (nomenklaturowe) musieli być czyści klasowo. W tym celu wypełniało się ankietę personalną z wyszczególnieniem pochodzenia oraz oświadczenie, że się nie ma krewnych w krajach kapitalistycznych.

Za dodatkową szykanę, aby wyrównać zamożność swoich obywateli, posłużyła reforma walutowa. Pierwszą wymianę pieniędzy ogłoszono dekretem z 6 stycznia 1945 roku. Dopiero 10 lutego 1945 roku wymianą objęto przyłączone tereny Generalnego Gubernatorstwa, w którym znajdowały się Myślenice oraz ogłoszono, że na polskich ziemiach marka niemiecka 28 lutego przestanie być środkiem płatniczym. Wymieniano ją według relacji 2 marki za 1 złotego do maksymalnej wysokości 500 marek a każda nadwyżka przestała mieć wartość. W efekcie przeprowadzonej takiej wymiany, ludność straciła dużą część majątku. Podważyło to zaufanie do nowych władz.

Po pięciu latach powtórnie przeprowadzono wymianę, aby ostatecznie zlikwidować tzw. „kapitalistów” odbierając im resztę posiadanego potencjału.

Do likwidacji działalności prywatnej posłużono się między innymi złodziejską reformą walutową. Władze ogłosiły ją 28 października 1950 r. Wówczas nowy złoty wchodził do obiegu już za dwa dni, czyli 30 października. Wymiana pieniędzy była długo i w ścisłej tajemnicy przygotowywanym „skokiem na kasę”. Oszczędności w „starych złotych” traciły wtedy aż dwie trzecie swojej wartości. Czas na wymianę zaskórniaków był bardzo krótki - kończył się już 8 listopada, zatem okres trwał zaledwie 9 dni pomniejszony o niedziele i przypadające wtedy święta zmarłych. Władze - z rozmysłem - przygotowały w Myślenicach tylko jeden punkt wymiany i ograniczono ilości wymienianej waluty, aby utrudnić a wręcz uniemożliwić swobodną wymianę.

„Reforma” została przygotowana według scenariusza jak do dobrego filmu szpiegowskiego. Była objęta jak najściślejszą tajemnicą. Nowe banknoty wydrukowano w Szwecji, Czechosłowacji i na Węgrzech. Nosiły datę 1 lipca 1948 r. i były przechowywane w doskonale strzeżonych magazynach wojskowych by operację wymiany rozpocząć 30 października. Będące w obiegu w latach 1948-1950 złotówki wymieniono w ciągu kilku dni na nowe, przy czym wymiany dokonano tak, że pieniądze zdeponowane w bankach wymieniano, w proporcjach 100 zł starych na 3 zł nowe (tak przeliczono wszystkie ceny i płace pracownicze), a gotówkę w stosunku 100 zł starych na 1 zł nowy. Ta trzykrotna dysproporcja skierowana była przeciw tym, którzy (nie ufając bankom) obracali gotówką lub trzymali ją w domu. Technika wymiany – z zaskoczenia, w krótkim czasie – utwierdziła przedsiębiorczych obywateli w braku zaufania do gospodarczej rzetelności „władzy ludowej”. W powojennym 1950 roku osoby przedsiębiorcze, a także rolnicy indywidualni, często nie przechowywali pieniędzy w bankach, ale dokonywali wzajemnych rozliczeń w gotówce i to w nich głównie godził mechanizm tej wymiany. Powodem rezygnacji z usług bankowych była również duża opieszałość tych instytucji i w tym czasie operacje finansowe prowadzono przede wszystkim w obrocie gotówkowym. Bank dokonywał tylko rozrachunki z urzędami i przedsiębiorstwami uspołecznionymi. Tak jak było w zamyśle reformy w perfidny sposób ograbiono wszystkich, którzy wykazując inicjatywę prowadzili działalność gospodarczą na własny rachunek. W wyniku wymiany ludność utraciła 2/3 swych zasobów gotówkowych.

Po takim zabiegu wielu przedsiębiorczych myśleniczan pozostało z plikiem bezwartościowych banknotów. W proteście poniesionej straty moi rodzice wykleili nimi ściany drewnianego wychodka, co każdorazowo w chwilach użytkowania utwierdzało w przekonaniu posiadanej opinii władzy ludowej w Polsce.

Rząd wprowadzając reformę, którą później nazwano operacją „udziadowienia” i uśrednienia Polaków, pozbawił pieniędzy tzw. kapitalistów i prywaciarzy. Do walki przeciw nim przygotował dodatkowy oręż. Była to ustawa z 28 października 1950 r o zakazie posiadania walut obcych, monet złotych, kruszców złota i platyny oraz zaostrzył kary za przestępstwa dewizowe. Na jej mocy każdy obywatel, który posiadał dewizy, złoto lub platynę musiał je odsprzedać państwu, oczywiście po cenach urzędowych znacznie niższych od rynkowych. Jeżeli tego nie zrobił i nadal - bez zezwolenia Komisji Dewizowej - je przechowywał, groziła mu kara wielu lat więzienia. Za nielegalny obrót tymi walorami przewidziane były surowe kary: dożywocia, a nawet kara śmierci. Handel walutą lub złotem został uznany przez Sąd Najwyższy w 1952 r. za zbrodnię. Główne trendy centralnej władzy gorliwie wprowadzano w życie w terenie. Mimo to dolary i złote monety dające szansę przeżycia ukrywano w różnych schowkach i zakopywano w ziemi.

W okresie wzmożonych represji, od 1950 do 1956 roku nasilały się u mieszkańców Myślenic rewizje prowadzone przez funkcjonariuszy MO i UB w poszukiwaniu zakazanych walut i szlachetnego kruszca. Tym razem poszukiwano ich u rzemieślników wypełniających pustkę braku na rynku towarów i po kryjomu uruchamiając produkcję.

W tym okresie powołano do życia organizację ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej). Skupiała anonimowych szpicli i donosicieli suto opłacanych przez organa państwowe. Później przemianowanych w TW (Tajny Współpracownik).

Donosy kończyły się rewizjami i grabieżą majątku. I tak na cenzurowanym była produkcja pędzli oraz szczotek w Sieprawiu i kuśnierstwo w Myślenicach. Znalezione bogactwa zostały rekwirowane nierzadko do kieszeni rewidentów, a ofiary grabieży karani zgodnie z ustawą. Wśród oprawców było kilku odznaczających się agresją funkcjonariuszy porządku publicznego. Jednego z nich w formie zemsty dotkliwie pobito i nieprzytomnego pozostawiono własnemu losowi w korycie rzeki Bysinki. Sąsiad zdarzenia, który go przypadkowo odnalazł i zgłosił milicji, został zaliczony do podejrzanych oraz poddany brutalnym dochodzeniom.

To był okres ogłupienia społeczeństwa. Od początku lat 50, raz w roku organizowano wyreżyserowaną manifestację, a okazją było, w dniu wolnym od pracy, święto pracy 1-go maja. Centralne uroczystości odbywały się w Warszawie a równocześnie w innych miastach – także w Myślenicach. Formowano pochód, który przemierzając ulicami miasta defilował przed zbudowaną drewnianą trybuną zlokalizowaną w centralnym punkcie Rynku, a później przy ul M. Reja obok budynku partii (belwederu) i ul Żeromskiego naprzeciw obecnej szkoły podstawowej nr 2 (zależnie od grymasu władzy). Na trybunie odbierali manifestację notable partyjni - w komplecie sekretarze miejskiej PZPR, władze powiatu, magistratu oraz niektórzy aktywni działacze. Po odegraniu hymnu państwowego wypuszczano gołębie pocztowe miejscowego związku, które miały symbolizować pokój.

Na czele pochodu szedł zwykle poczet sztandarowy PZPR, a dalej pracownicy myślenickich zakładów pracy oraz uczniowie szkół podstawowych i średnich. Udział w manifestacji był obowiązkowy i nauczyciele sprawdzali obecność. Maszerujący tłum wymachiwał flagami i czerwonymi szturmówkami, niósł transparenty z wypisanymi na nich hasłami propagandowymi i wznosił odpowiednie okrzyki. Nad głowami defilujących niesiono portrety klasyków marksizmu-leninizmu i liderów świata socjalistycznego, nie tylko zresztą Marksa, Lenina, Stalina i Bieruta, ale także przywódców bratnich państw i partii komunistycznych na Zachodzie.

Pochód zamykały kukły o wykrzywionych podobiznach zachodnich przywódców – prezydenta USA, RFN-u i innych. Ucharakteryzowani młodzieńcy na szczudłach defilowali przed władzą ludową. Na końcu na odkrytych ciężarówkach przedstawiano sceny propagandowe - jak było dawniej a jak jest teraz. Wieziono makietę chałupy pokrytej słomą, a obok na ekranach widoki nowych warszawskich osiedli, na innym aktorzy ubrani w ludowe stroje obijali cepami snopki zboża. Z perspektywy czasu oceniam to wielką naiwnością, którą wtłaczano społeczeństwu.

Po pochodzie we własnych gronach świętowano w całym mieście, napoje procentowe lały się strumieniami. W tym dniu od godziny 13.00 wszystkie sklepy musiały być otwarte i suto zaopatrzone. Nie mogło zabraknąć wódki i wędlin na przekąski.

Zlikwidowano i napiętnowano klasę wyzyskiwaczy, która dzieliła społeczeństwo, ale powstała nowa uprzywilejowana klasa komunistycznej władzy. Różniła się przywilejami, wielkością wynagrodzeń oraz miała wydzielone punkty handlowe przeznaczone do obsługi przedstawicieli aparatu partyjnego. W Myślenicach istniał specjalnie wydzielony sklep z towarami gastronomicznymi nazwany „konsumami” zlokalizowany w narożu rynku i ul M Reja. Można było w nim kupować to, czego na rynku nie było. Korzystali z niego urzędnicy aparatu komunistycznego, pracownicy bezpieki, a także funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej. Bez wątpienia były symbolem pogardy dla przeciętnych obywateli.

W takiej atmosferze przeżyłem moje wczesne lata w okresie, gdy dzieciom w szkole bez ogródek propagandę wtłaczano do głowy i dobroduszny ojczulek Stalin miał je w swojej opiece chroniąc przed wyzyskiwaczami chcących porządnym ludziom robić krzywdę. Było to w dużej sprzeczności do tego, co usłyszałem od rodziców w domu.

Jest to jedynie skrawek okrojonej wiedzy, którą odważyłem się publikować. Nie wszystko można pokazywać i swobodnie przedstawiać własną ocenę bez obawy narażenia się na reakcję przedstawicieli rodzin dotkniętych głoszoną prawdą. Nie odkrywam nowych rzeczy, bo o tym, co napisałem było wiadomo z wcześniejszych publikacji, ale niech będzie to przypomnieniem dla młodszych czytelników naszej „Gazety” w nieco innym ujęciu.

KONIEC

Tomasz Osiński