Refleksja listopadowa
Listopad. Ukochany miesiąc Wyspiańskiego. Czas znaczony krzyżami pamięci i nadzieją zmartwychwstania, swoistych rekolekcji – osobistych i narodowych. Tak jakby adwent zaczynał się u nas miesiąc wcześniej.
Listopad jest dla nas, Polaków, miesiącem szczególnym. Od pierwszego dnia, gdy przy grobach tych, którzy odeszli wyznajemy świętych obcowanie, przez pamiątkę odzyskania niepodległości, męczeństwo księdza Popiełuszki, aż po dzień przedostatni z pamięcią o powstaniu listopadowym – żyjemy w orbicie spraw największych, ostatecznych.
Refleksja rzadko staje się treścią naszego codziennego życia. Nie mamy na nią czasu ani ochoty. Wszak każdy dzień niesie ze sobą swoje troski, gonitwę najprostszą, ale konieczną, tysiące zadań i wyzwań, które podejmować musimy, angażując w nie całą swoją życiową energię. Refleksja staje się luksusem, który na dodatek nie budzi w nas pożądania. Męczy nas pogoda za oknem, przełączamy zbyt ambitne filmy na lżejszy program, dzień staje się stanowczo za krótki. Tak bardzo chcemy odpocząć.
A przecież gdzieś na dnie, ten najsmutniejszy miesiąc w roku ma nieodparty powab. Bierze nas w swoje władanie nostalgią, drżeniem rozświetlonej aury wokół cmentarzy, echem smętnej narodowej piosenki, monotonną litanią nazwisk z wypominek. Poważniejemy, przypominając sobie własną śmiertelność. Musimy sobie odpowiadać na pytania spychane na margines, niechętnie stawiane, z przeświadczeniem, że jeszcze przyjdzie na nie czas.
Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie! – zaklinał się narodowy wieszcz w „Dziadach”. Więc pamiętamy i o tych najbliższych, z własnej rodziny, i o narodowych bohaterach i ofiarach. Raz nas ta pamięć uskrzydla, a raz uwiera. Ale jest. Trwa. Kształtuje nas, wyznaczając ten specyficznie słowiański, nostalgiczny rys charakteru Polaka.
Anna Witalis-Zdrzenicka