Ulica dwudziestu wdów
Ostatnio śmierć ulubiła sobie tę niezbyt długą ulicę. Ktoś skrupulatnie wyliczył, że mieszka przy niej aż dwadzieścia wdów. Nie wszystkie chodziły ubrane żałobnie na czarno, jak nakazywał piękny stary zwyczaj, ale i tak wszyscy wiedzieli, że idzie wdowa.
W sposobie patrzenia na świat był jakiś nieuchwytny, smutny błysk oczu, żal, pretensja do ludzi i Boga. Tym kobietom życie połamało się w drzazgi na jakiś czas lub na zawsze.
Najczęściej szły na cmentarz. Nagrobne krzyże zdawały się je pocieszać, dawać im dobre rady, żeby nie skarżyć się, nie żalić, wierzyć w sens i potrzebę śmierci. To daje siłę żywym. Plus nieśmiertelny, ponadczasowy Dekalog.
Barbara i Krystyna były wdowami od czterech miesięcy. Często szły razem na cmentarz.
– Popatrz Krysiu, my litujemy się nad ptaszkami, zwierzętami, a one nad ludzkim nieszczęściem – nie. Ileż to cudowania było z tego powodu, że w ogrodzie zoologicznym pożegnała się ze światem słonica Kinga. Omal narodowa żałoba, a o moim mężu, co tyle dobrego dla ludzi uczynił, ani wspominku w lokalnej prasie!
– Daj spokój Basiu...
Jakoś strach było iść nocą ulicą dwudziestu wdów. Słabo oświetlona, była naprawdę czarna. W oknach nie świeciło się żadne światło. Smutno było i lękliwie. Nieprzyjemnie, żałobna ulica. Ktoś powiedział, że pełna duchów zmarłych mężczyzn. W dzień jasny ten smutek był tutaj widoczny.
A przecież jeszcze nie tak dawno mąż Krystyny ze śmiechem prawie odprowadzał wnuczkę Asię do przedszkola. Rezolutna dziewczynka nie pozwalała dziadkowi iść obok siebie. Szła parę metrów przed nim.
– Ja chcę iść sama, ja potrafię!
I tak było każdego dnia i nagle skończyło się. Teraz dziewczynkę odprowadza babcia Krystyna i Asia idzie obok niej bez słowa.
– Czy ja też jestem wdową? – spytało dziecko któregoś dnia.