Z pasji pomagania i miłości do motoryzacji

Z pasji pomagania i miłości do motoryzacji

Dokładnie 30 lat temu Władysław Hodurek z Myślenic założył firmę Auto-Hol Władżes świadczącą całodobową pomoc drogową. Jak sam mówi, czuje, że to nie tylko praca, ale powołanie. Dlatego jest na każde zawołanie, bez względu na porę i na to czy jest minus 30 stopni, czy „pierze żabami”, a im trudniejsze zadanie tym większą ma satysfakcję.

Samochody kocha odkąd pamięta. Wszystkie bez wyjątku (no, może najbardziej ze wszystkich mini morrisy, wszak to on wraz z żoną od lat organizuje Myślenicki Zlot Mini). Na swoim koncie ma też tytuł mistrza okręgu krakowskiego w kartingu zdobyty w 1983 roku. Żartując mówi, że w jego żyłach zamiast krwi płynie benzyna.

A skoro tak, to wybór szkoły był oczywisty - został mechanikiem pojazdów samochodowych, a potem ukończywszy 18 lat najmłodszym w Myślenicach taksówkarzem. Po kilku latach przewóz ludzi zamienił na przewóz pojazdów. Był rok 1994, kiedy założył firmę Auto-Hol Władżes.

Pierwszą lawetę zbudował sobie sam.

Zaczął od kupna leciwej już, bo 20-letniej ciężarówki marki Mercedes, którą następnie rozebrał na „czynniki pierwsze”. Potem opracował projekt przerobienia jej na lawetę z platformą najazdową i z pomocą brata udało mu się ów projekt zrealizować.

- Była to pierwsza w Myślenicach platforma, która mogła przewozić samochód bez kontaktu z ziemią. W tamtych czasach wciąż jeszcze najbardziej popularne były tzw. motyle, czyli wózki holownicze ciągnięte przez GAZ-y lub UAZ-y. „Motyle” holowały auto w ten sposób, że jechało ono na tylnych kołach, a przednie znajdowały się na wózku. To mnie nie interesowało, chciałem świadczyć pomoc drogową, ale na zupełnie nowym, wyższym poziomie, dlatego moim celem była platforma najazdowa. Kiedy już ją miałem zacząłem starania o zezwolenie na wykonywanie usług pomocy drogowej dla potrzeb policji. Po mniej więcej pół roku dostałem je – wspomina Władysław Hodurek. - Jeździłem do najcięższych wypadków drogowych. Doskonale pamiętam pierwszy wyjazd. Było to w Boże Narodzenie. Kiedy przyjechałem na miejsce przeżyłem szok widząc tragiczne skutki tamtego wypadku. Samochód rozpadł się na kawałki, zginęli ludzie. Cały się trząsłem. Pamiętam to do dziś mimo iż potem jeszcze wiele razy jeździłem do podobnych wypadków. Je także pamiętam. Wyjazdy na zakopiankę, jeszcze wtedy nieprzebudowaną, były moją codziennością. Od Myślenic po Skomielną Białą - tam kolizji i wypadków, w tym tych tragicznych, było najwięcej.

Od lat świadczy usługi również klientom indywidualnym, firmom ubezpieczeniowym i samorządom. Swoimi lawetami zjeździł już nie tylko ziemię myślenicką i okolice.

- Jeździłem po całej Polsce i dalej, bo kiedy w 2005 roku otwarły się granice ludzie masowo wręcz zaczęli sprowadzać samochody – mówi.

Niedawno do firmy dołączył syn pana Władysława – Dawid, który z zawodu jest strażakiem.

Przez te trzy dekady działania firmy przewiózł na swoich lawetach tysiące aut niejednokrotnie ratując przy tym z opresji kierowców, którzy zbytnio zaufali swoim umiejętnościom albo nawigacji GPS.

- Najtrudniejsze zadania, z jakimi przyszło mi się mierzyć to samochody rozczłonowane, z wyrwanym silnikiem, bez kół i te, które wypadły z drogi na dużą odległość. Nie sztuką jest wyciągnąć samochód, sztuką jest wyciągnąć go w takim stanie w jakim się go zastało, tak żeby nie narobić większych szkód, a sytuacje są przeróżne. Raz żeby dosięgnąć samochód musiałem połączyć liny na długość 100 metrów! - opowiada - Innym razem samochód wypadł z drogi na ostrym zakręcie, spadł kilka metrów na młodnik i sunął po wierzchołkach drzew, które nachylały się i podtrzymywały auto, które siadało jakby na poduszce. Po czym, kiedy spadło już całkiem na ziemię drzewa podniosły się, wyprostowały. Drogi dojazdu do auta nie było. Nie pozostało nic innego jak wyciągnąć je na linach – mówi.

Był wtedy w teatrze na premierze spektaklu, w którym grała jego córka - dyplomowana aktorka. Do zdarzenia pojechał Dawid. - Kiedy zobaczył jak wygląda sytuacja zadzwonił po mnie, bo nie było szans, aby wyciągnąć to auto w pojedynkę. Dojechałem do niego i ciągnęliśmy na dwa samochody. Udało się! - mówi pan Władysław. - Pamiętam też kierowcę TIR-a który wybrał w nawigacji chyba najkrótszą drogę. Wjechał w drogę wewnętrzną, skończył się asfalt, dalej była wąska droga bita, a na dodatek zakręt pod kątem 90 stopni. Nie było szans, aby się złożył, a co gorsza obok płynął dość głęboki potok. Auto zawisło na krawędzi drogi, tylko dzięki temu, że był tam pień starego wyciętego drzewa, o który się oparło. Pojechaliśmy tam we dwójkę: ja i syn, ale konieczne okazało się wezwanie posiłków – a dokładnie firmy, która ma duże holowniki do ściągania TIR-ów. Nie było łatwo, aby holownik tam wjechał, ale ostatecznie cała akcja zakończyła się sukcesem.

Im trudniej, tym lepiej

Zakup takiego dużego holownika to marzenie pana Władysława. Obecnie dysponuje dwoma samochodami, które radzą sobie z ciężarówkami, ale tymi mniejszymi. Obydwa są wyposażone w platformę, która zjeżdża do podłoża/ziemi oraz wysięgnik holowniczy do pojazdów z wysoką plandeką, kontenerem, albo długim zwisem pozaosiowym. - Załadunek tych ostatnich na platformę, ze względu na rozmieszczenie osi blisko środka pojazdu, jest bardzo problematyczny, bo tył pojazdu zaczepia o asfalt. Dlatego do ich holowania używamy wysięgnika – wyjaśnia przedsiębiorca.

Profesjonalny sprzęt to jego zdaniem, obok umiejętności i doświadczenia, recepta na sukces w tym zawodzie. - Ciągle wydaje mi się, że to co robię to nie tylko praca, i nie tylko pasja. To powołanie, bo to trzeba naprawdę kochać, a ja to właśnie kocham – mówi pan Władysław.

Im trudniejsze wyzwanie, tym bardziej „pali się” do roboty. I nigdy nie odpuszcza. Nieraz zdarza mu się słyszeć głosy wdzięczności za pomoc, a nawet podziwu dla jego profesjonalizmu. Ale bywa też, że słychać inne głosy.

- Nieraz kierowcy mają pretensje, że droga jest zablokowana przez mój samochód. Nie zawsze przepuszczą lawetę korytarzem życia, bo myślą może, że „laweciarz się pcha”. Nie zdają sobie sprawy, że jak ja nie dojadę to i oni szybko nie pojadą dalej – mówi.

- Co w tej pracy jest najważniejsze? Zawsze, niezależnie od trudności zadania, pierwszą i najważniejszą zasadą jest bezpieczeństwo. Samochody, które jeżdżę wyciągać często wypadają z drogi na zakręcie, nieraz przy trudnych warunkach atmosferycznych: deszczu, mgle. Dlatego często pracuję w takich miejscach i w takich warunkach. Mój samochód jest oznaczony, ma sześć lamp, które mają ostrzec o jego obecności na drodze – mówi.

Jak ryzykowne to zajęcie przekonał się kilka lat temu. - Wyciągałem samochód z rowu, już go miałem, już odpinałem linę, kiedy w moją lawetę uderzył inny samochód. Siła uderzenia była tak duża, że przesunęła ją o jakieś 2,5 metra. Na moje szczęście została półmetrowa luka pomiędzy samochodem, który wyciągałem a końcem platformy – wspomina.

Co ma fizyka do pomagania?

- W tej pracy trzeba znać przede wszystkim prawa fizyki i matematyki. Trzeba obliczyć, gdzie się ustawić w momencie wyciągania pojazdu i pod jakim kątem. Trzeba wiedzieć, w którym kierunku odstrzeli lina w razie np. wyrwania haka holowniczego, bo w momencie zerwania lina wyprostuje się i przetnie wszystko co znajdzie się na jej drodze. Musimy o tym cały czas pamiętać nie tylko ze względu na własne bezpieczeństwo, ale także innych osób, w tym obserwatorów, których nieraz nie brakuje, a co gorsza chcą podejść tak blisko jak się tylko da, niejeden nieraz wszedłby mi dosłownie na platformę – mówi pan Władysław.

Jego wiedza i umiejętności przydały się, kiedy wprowadzał do budynku Muzeum Niepodległości w Myślenicach ciągnik artyleryjski RSO, który stoi tam do dziś i jest elementem ekspozycji. Okazjonalna za to była bytność samochodu rajdowego w holu Myślenickiego Ośrodka Kultury i Sportu (pretekstem był wernisaż wystawy), ale to, że się tam znalazł to też zasługa pana Władysława, bo decydowały milimetry a właśnie on potrafił tak wszystko ustawić, że się udało.

Inne rzadsze, albo zupełnie nietypowe zdarzenia, przy których pomagał to wyciąganie autobusu, który utknął pod wiaduktem, albo rębaka na gąsienicach, który ugrzązł na dość mocno nachylonym stoku.

Laweta pana Władysława przewiozła też już wiele razy mobilny (ale nieznoszący wstrząsów), aparat do RTG z jednego budynku myślenickiego szpitala do drugiego. I to zupełnie za darmo.

- Nie wszystko można przeliczyć na pieniądze. Zawsze ilekroć ludzie są w potrzebie to chętnie pomogę – mówi pan Władysław.

Pomoc (nie tylko) drogowa to jego specjalność

Jako fan motoryzacji i właściciel fiata 126p oraz mini morrisa regularnie gości na różnych wydarzeniach charytatywnych, np. integracyjnych, gdzie wozi osoby z niepełnosprawnościami albo takich jak finał WOŚP, podczas których m.in. dzięki niemu można skorzystać z przejażdżki maluchem albo miniakiem w zamian za datek na szczytny cel. Niejedna osoba też na pewno pamięta sympatycznego kwestującego… dinozaura, za którego się przebrał podczas jednego z finałów.

Poza tym wszystkim jest typem człowieka, który nie usiedzi w jednym miejscu i zawsze znajduje sobie robotę. Jeśli nikt akurat nie potrzebuje pomocy drogowej (albo innej) poddaje gruntownej renowacji kultowego fiata 125p. Chce, aby był identyczny jak taksówka z popularnego serialu „Zmiennicy”. Jak skończy, planuje zdobyć licencję taxi. - Może w wakacje znajdą się chętni do tego, aby przejechać się taką retro-taksówką? - śmieje się.