Autostopem przez pięć krajów Europy
Choć była to już nasza trzecia podróż autostopem (poprzednio byliśmy w Bułgarii i Słowenii), to dopiero pierwsza na zachód Europy. W głowie pojawiały się pytania: czy w takich krajach, jak Niemcy czy Szwajcaria ludzie będą chętni, by zaprosić nas do swoich samochodów? Jak długo będzie trzeba czekać na potencjalnego kierowcę? Na te i wiele innych pytań znaleźliśmy odpowiedzi, odwiedzając: Pragę, Monachium, Jezioro Bodeńskie, Alpy i Mediolan.
Tym razem w podróż ruszaliśmy w sześć osób podzieleni na trzy pary, z czego czwórka na co dzień mieszka w gminie Myślenice. W planach mieliśmy odwiedzić cztery miasta - Pragę, Monachium, Zurych i Mediolan, ale jak to podczas podróży autostopem bywa, wszystko się pozmieniało.
Ruszyliśmy z Krakowa, a pierwszym naszym celem były Gliwice. Po kilkunastu minutach już z moim kolegą siedzieliśmy w samochodzie, który zmierzał w tamtym kierunku. Co ciekawe na dobry początek zabrała nas, jadąca do lekarza kobieta, a trzeba przyznać, że nie zdarza się to zbyt często. Opowiadała nam o swojej podróży autostopem do Amsterdamu, z której najtrudniejszy był powrót. Czekała ona cały dzień w stolicy Holandii tylko po to, aby los się do niej uśmiechnął dopiero wieczorem, kiedy złapała “stopa” prosto do Polski!
Wysiadając w centrum Gliwic, już wiedzieliśmy, że czeka nas jedno z największych wyzwań podczas naszej podróży, ponieważ nie mogliśmy zlokalizować żadnego odpowiedniego miejsca, gdzie łatwo byłoby złapać kierowcę, jadącego w stronę Czech. Kiedy już ustawiliśmy się przy drodze, to mieliśmy świadomość, że możemy tu spędzić kilka godzin. Na szczęście po blisko 60 minutach zlitowała się nad nami para tatuatorów, którzy co prawda nie jechali aż tak daleko, ale podrzucili nas na świetną stację benzynową w Żorach. Co ciekawe kierujący pojazdem mężczyzna zaczął zajmować się tatuowaniem po tym, jak skończył studia związane z naprawą i konstrukcją samolotów. Jednak uczelnia wraz z pandemią koronawirusa przekonały go do zmiany swoich życiowych planów i już wkrótce wraz ze swoją partnerką planują otworzyć swoje własne studio.
Stacja w Żorach wydawała się czymś, co może znacznie przyspieszyć nasze podróżowanie. Tak właśnie się stało i bardzo szybko udało nam się przekonać jednego z kierowców, aby nas ze sobą zabrał. Choć na pierwszy rzut oka nie wydawał się przyjazny, to zaprosił nas do swojego samochodu, którym wraz z dziewczyną podróżował do Austrii na wakacje. Tym samym kilka godzin później byliśmy już w Brnie.
Teraz nasze humory były świetne, ponieważ jeden dobry “stop” dzielił nas od naszego pierwszego celu podróży, jakim była Praga. Jednak na przeszkodzie stanęło nam, dostanie się na stację benzynową przy autostradzie. Kiedy dojechaliśmy komunikacją miejską bardzo blisko miejsca, skąd chcieliśmy łapać, okazało się, że jest ono otoczone kilkumetrowym murem. Nie wiedząc, co robić, szliśmy wzdłuż autostrady, od której oddzielała nas siatka i bardzo wysoki porośnięty lasem nasyp. Na szczęście w jednym miejscu zauważyliśmy dziurę w ogrodzeniu, która zapewne była wykorzystywana już wielokrotnie przez takich, jak my.
Mimo niezwykle ciężkich plecaków udało nam się przedostać przez ogrodzenie i pokonać lesiste wzniesienie. Ustawiliśmy się na bardzo dużej stacji, z której na pierwszy rzut oka łatwo było złapać coś do Pragi. Wyciągnęliśmy naszą flagę Polski oraz karton i zagadywaliśmy kolejnych kierowców. Okazało się, że symbol naszego kraju po raz kolejny (i nie ostatni) pomógł nam pokonać kolejny etap, ponieważ obok nas zatrzymało się auto z niemieckimi tablicami rejestracyjnymi. Jednak wychyliła się z niego głowa, która skierowała do nas następujące słowa: „Jesteście z Polski? To wsiadajcie”. Jak się okazało, mężczyzna w przeszłości podróżował wielokrotnie autostopem z Tarnowa do swojej dziewczyny na Mazury, o czym ochoczo nam opowiadał. Przez kilka godzin wymienialiśmy się naszymi przygodami z drogi - zarówno tymi pozytywnymi, jak i tymi nieco bardziej nieprzyjemnymi. Takim sposobem błyskawicznie dotarliśmy do stolicy Czech.
W Pradze znaleźliśmy miejsce do rozbicia naszego namiotu i dostaliśmy informacje od naszych znajomych, że oni utknęli na dobre w Gliwicach. Postanowili wtedy zmienić nieco trasę, lecz pierwszy dzień skończyli wiele kilometrów za nami, nie przekraczając jeszcze granicy. Z kolei trzecia para ominęła Pragę (chcąc jak najszybciej dotrzeć do Monachium) i noc spędzała w Pilźnie.
Kolejny dzień upłynął nam na zwiedzaniu. Rozpoczęliśmy od pójścia na największy basen w Pradze - Podoli, który przypominał nam o słusznie minionej epoce, ale miał w sobie coś niezwykłego. Później czytanie praskich legend, zwiedzanie rynku wraz z zegarem astronomicznym i Most Karola. Wieczorem udaliśmy się również na Hradczany, czyli jeden z największych kompleksów zamkowych na świecie, gdzie spotkaliśmy grupę z Polski, dzięki czemu mogliśmy się dowiedzieć kilku ciekawostek od przewodnika.
Trzeciego dnia w planach było dojechanie do Monachium, gdzie dwójka naszych znajomych już odpoczywała. Po znalezieniu świetnej stacji benzynowej stwierdziliśmy, że nie wsiadamy do żadnego samochodu, dopóki ktoś nie będzie chciał nas zabrać do Monachium. Po około godzinie już nasze nastroje nieco osłabły, a ja postanowiłem popytać o podwózkę kierowców ciężarówek. Jeden z nich pochodzący z Rumunii (ten kraj jest autostopowym rajem, o czym opowiadaliśmy w zeszłym roku) zaproponował nam, że za godzinę jedzie do Norymbergi, która leży nieco bardziej na północ niż nasze miasto docelowe. Ja słysząc to stwierdziłem, że jeśli nic do tego czasu nie złapiemy, to udamy się z nim i gdy już szedłem oznajmić, to mojemu towarzyszowi okazało się, że on właśnie rozmawiał z kierowcą, który chciał nas zabrać pod Monachium!
Jadąc samochodem marki BMW, nieco obawialiśmy się o nasze życie, ponieważ nasz niemiecki kierowca chciał w pełni wykorzystać brak limitów prędkości na autostradzie, więc pędził z prędkością 200 kilometrów na godzinę. Mimo że z nami rozmawiał niezwykle uprzejmie i spokojnie, to na drodze zachowywał się zgoła odmiennie.
Na szczęście bezpiecznie dotarliśmy pod Monachium, skąd bardzo szybko złapaliśmy “stopa” do centrum miasta. Tym razem zabrał nas Chorwat, który pracował w Niemczech. Choć ciężko było nam się porozumieć, to ostatecznie rozmowa w czterech językach - polskim, angielskim, niemieckim i chorwackim okazała się na tyle udana, że dotarliśmy do naszych kolegów.
Samo Monachium okazało się naszym największym pozytywnym zaskoczeniem. W centrum znajdował się ogromny park Englischer Garten, przez który przepływały dwie rzeczki. Jedna służyła bardziej do wypoczynku i leżenia na brzegu, a druga, dzięki swojemu nurtowi do spływania (choć w teorii obowiązywał tam zakaz kąpieli). Na bardziej wartkim potoku stworzona była także fala, przy której ustawiały się kolejki... surferów, a w miejscu, gdzie pływacy kończyli spływ, czekał tramwaj, którym setki osób ubranych w stroje kąpielowe wracało na początek potoku.
Sam park codziennie odwiedzały tysiące ludzi, którzy korzystali z lata, grając w siatkówkę lub opalając się. Choć w ostatnim czasie słyszeliśmy sporo o tym, że Niemcy stają się coraz bardziej niebezpieczne, to odnieśliśmy wrażenie, że ominęło to Bawarię i Monachium. Nigdzie (może oprócz Szwajcarii) nie czuliśmy się bardziej komfortowo niż właśnie w tym mieście.
Po dwóch nocach spędzonych w Monachium kolejnym naszym celem było Jezioro Bodeńskie, które leży u podnóża Alp. Znajduje się ono na terytorium Szwajcarii, Niemiec i Austrii i jest trzecim największym tego typu zbiornikiem w Europie. Dość łatwo udało nam się złapać dwóch kierowców, którzy zawieźli nas do Bregencji (miasteczka leżącego nad tym zbiornikiem wodnym). Jeden z nich miał nawet żonę Polkę i wkrótce zamierzał się do naszego kraju przeprowadzić.
Zarówno w Monachium, jak i nad jeziorem udało nam się spędzić czas całą szóstką. Co więcej, w Bregencji czekał na nas poznany w internecie autostopowicz z Polski. Przekazał on nam wiele ważnych rad dotyczących przede wszystkim Szwajcarii. Niestety noc nie okazała się aż tak udana, jak planowaliśmy. Po rozbiciu namiotów nad brzegiem przegoniła nas austriacka policja, która była dla nas bardzo miła, ale poinformowała nas, że nie możemy tam spać. Naszym noclegiem został zatem niezwykle ciernisty las, który spowodował, że rano wstaliśmy zmęczeni i obolali, a na nas już czekała Szwajcaria...
W tym miejscu się podzieliliśmy, ponieważ nasza dwójka była bardzo zmęczona, a dodatkowo mój towarzysz ledwo mógł chodzić ze względu na obtarte stopy. My udaliśmy się bezpośrednio do Włoch, a pozostałe dwie pary zdecydowały się odwiedzić, leżący po drodze Liechtenstein.
Z Bregencji z emerytowanym nauczycielem udało nam się dojechać do Saint Margrethen, gdzie rozpoczęliśmy naszą przygodę ze Szwajcarią. Wszystko wskazywało, że na dobre tam utkniemy, ponieważ wszyscy kierowcy w miejscu, gdzie staliśmy, jechali w przeciwnym kierunku. Jednak w końcu zatrzymał się pewien Szwajcar, którego pasją było latanie na paralotni. To właśnie on zawiózł nas w środek Alp, a mianowicie do miasta Chur, które leżało już bardzo blisko Włoch. Stamtąd szybko zabrała nas para przyjaciół, którzy podrzucili nas na znacznie lepszą stację benzynową.
Zanim nasza historia przeniesie się do słonecznej Italii, warto dodać, że zarobki (koszty życia także) w Szwajcarii są znacznie wyższe niż w Polsce. Pensja minimalna wynosi tam 4 426 franków brutto miesięcznie, czyli niemalże 19 455 złotych. Świadomi tej różnicy mieszkańcy tego pięknego kraju po usłyszeniu, że jesteśmy studentami z Polski bardzo chętnie chcieli obdarowywać nas... gotówką. Co więcej nie tylko my mieliśmy takie szczęście, ponieważ wielu innych autostopowiczów miało podobne przeżycia.
Drugą ciekawostką jest to, że na stacjach benzynowych za wejście do toalety płaci się jednego franka, który zwracany jest w formie kuponu, który można wykorzystać na stacji. Szwajcarzy często wyrzucają te kupony i bardzo chętnie się nimi dzielą, więc można na tym skorzystać, kupując picie czy jedzenie tylko przy pomocy kuponów.
Ciekawym spostrzeżeniem był także wiek kierowców, którzy nas zabierali. W Polsce i w naszej części Europy najczęściej do swoich samochodów zapraszają nas osoby w średnim wieku, które były młode w czasach, gdy komunikacja i transport nie były aż tak dobrze rozwinięte. To często zmuszało ich do jazdy autostopem. Z kolei w krajach zachodnich odnieśliśmy wrażenie, że czasy świetności “stopowania” pamiętają osoby w podeszłym wieku i to one najchętniej nas zabierały.
Wracając do naszego położenia, to po krótkiej przerwie spostrzegliśmy, że jeden samochód miał rejestrację z Krakowa. Bez chwili namysłu podszedłem do drzwi kierowcy i poprosiłem o otwarcie okna. Zgodził się on na to dopiero po pokazaniu polskiej flagi, lecz od początku wiedziałem, że coś go trapi. Opowiedziałem w skrócie o tym, że jesteśmy studentami z okolic Krakowa i zapytałem, czy nie chciałby nas może zabrać. On ze skwaszoną miną odpowiedział: „Chłopaki ja też kiedyś jeździłem autostopem i ja bym was chętnie zabrał, ale moja żona bardzo nie lubi autostopowiczów...”. Po tym wiedzieliśmy, że jesteśmy zdani na łaskę lub niełaskę wybranki naszego kierowcy, która co ważne nie pochodziła z Polski.
Kiedy kobieta wróciła ze stacji benzynowej, Polak zapytał jej, czy może zabrać autostopowiczów. Ona jednak ku naszemu zdziwieniu nic nie odpowiedziała. Po chwili namysłu usłyszeliśmy to, czego pragnęliśmy najbardziej: „Wsiadajcie chłopaki”. Żona kierowcy przez całą podróż wydawała się niezwykle niezadowolona z naszej obecności, a jej niechęć podbijał jeszcze fakt, że rozmawialiśmy po polsku, a ona nic z tego nie rozumiała. Za to nasz kierowca okazał się bardzo wykształconym człowiekiem. Podczas rozmowy o historii, ekologii czy podróżach przejechaliśmy niezwykle malowniczą drogą nad niesamowite jezioro Como. Zapierające dech w piersiach widoki podczas jazdy przez Alpy zostaną z nami do końca życia.
Na zachodnim brzegu jeziora zakończyła się nasza podróż z tym Polakiem, a my chcąc jeszcze przed zmrokiem znaleźć nocleg w Mediolanie, zdecydowaliśmy się wsiąść do pociągu.
W tym miejscu nasze stopowanie dobiegło końca, ale zostały jeszcze trzy dni zwiedzania Mediolanu. Zobaczyliśmy takie miejsca jak: Katedra Duomo, Galeria Wiktora Emanuela II czy budynek włoskiej giełdy i nie zapomnieliśmy nawet o tym, aby zgodnie z tradycją, obrócić się trzy razy stojąc na wizerunku byka, który symbolizuje Turyn.
Z naszych statystyk wynikło, że wiozło nas 12 kierowców, z którymi średnio pokonywaliśmy blisko 120 kilometrów. Wszyscy okazali się niezwykle sympatyczni i otrzymali od nas małe upominki w postaci pocztówek z Myślenic lub małych flag Polski.
Zobaczyliśmy w sumie pięć krajów (a niektórzy nawet sześć!) i wiele malowniczych miejsc od miast przez jeziora na górach kończąc. Mimo pewnych obaw dotyczących tego, jak zostaniemy odebrani na zachodzie, to podróż przebiegała niezwykle płynnie. Oprócz jednej pary, która utknęła jeszcze w Polsce, to nigdzie nie czekaliśmy dłużej niż półtorej godziny, a średni czas oczekiwania to około 30 minut.
Mamy nadzieję, że to nie ostatnia nasza podróż i o wielu postaramy się wam jeszcze opowiedzieć!