Mariusz Węgrzyn - z góry widać inaczej

Mariusz Węgrzyn - z góry widać inaczej

Kto nie marzył o lataniu? Nawet nie o lataniu na miarę „Top Gun” albo Sebastiana Kawy, ale po prostu o wzniesieniu się na kilkadziesiąt metrów nad ziemią i pofruwaniu nad najbliższą okolicą. W lipcu 1982 roku niejaki Jeff Walters, mieszkaniec San Pedro w stanie California postanowił takiego lotu dokonać na zwykłym krześle ogrodowym. Był tylko jeden problem. Mocno nie doszacował siły ciągu kilkudziesięciu balonów meteorologicznych, jakie miały go unieść.

Zanim się zorientował, co jest grane, szybował już na wysokości 5 kilometrów nad ziemią, zaopatrzony jedynie w parę kanapek na drogę i strzelbę, którą miał zamiar pozbywać się kolejnych balonów. O tym, jak udało mu się wrócić na ziemię i przygodach, które go jeszcze spotkały można przeczytać w rozmaitych internetowych źródłach, do których Czytelników odsyłamy. Warto jednak zdać sobie sprawę, że dzisiaj te marzenia o lataniu można już realizować bez porównania bezpieczniejszymi metodami i bez potrzeby naruszania korytarza powietrznego samolotów pasażerskich (jak Walters). Jeśli nad Myślenicami dostrzeżecie motolotnię to bardzo prawdopodobne, że widzicie Mariusza, a jeżeli zdarzy się wam zobaczyć lotnicze zdjęcie pochodzące z naszego regionu, to istnieje bardzo duża szansa, że on jest jego autorem.

Sklejałeś w młodości modele samolotów?

Jakimś wielkim pasjonatem modelarstwa nigdy nie byłem. Zdarzyło mi się zmontować jakiś model, ale nie wciągnąłem się w ten typ spędzania wolnego czasu. Marzenie o byciu pilotem też jakoś nie spędzało mi snu z powiek, a w każdym razie nie w stopniu większym niż moim rówieśnikom.

A co pojawiło się wcześniej - fotografia czy latanie?

Zdecydowanie wcześniej fotografia. Trochę fotografował mój tata, więc nie było trudno się fotografią zarazić. Pierwszy aparat to dzieło radzieckiej technologii – Elikon, a później Zenit. Nie miałem jeszcze 10 lat, jak zacząłem rozbić pierwsze zdjęcia. Po kilku latach przesiadłem się na Minoltę, później na Nikona... i to już był poważny sprzęt, który towarzyszy mi w zasadzie do tej pory.

Kojarzymy Cię głównie z fotografią pejzażową.

I tak było już u zarania mojego hobby. Na wycieczkach szkolnych fotografowałem głównie krajobrazy, które mnie czymś zainteresowały. Ponieważ odkąd pamiętam lubiłem chodzić po górach, to okazji do takiego fotografowania miałem bez liku.

Jak to się stało, że nazwisko Mariusz Węgrzyn zaczęło być kojarzone z fotografią również przez tych ludzi, którzy Cię nie znali osobiście?

W pewnym momencie zacząłem swoje zdjęcia wysyłać do „Gazety Myślenickiej”, która dosyć regularnie zaczęła je publikować. Moje zdjęcia zaczęły się pojawiać na pierwszym myślenickim portalu zdjęciowym – tak moje fotografie ujrzały światło dzienne. Obok mnie dosyć często pojawiały się tam nazwiska takie jak: Arkadiusz Brzegowy, Piotr Rachtan, Stanisław Jawor, Mieczysław Nowak. Jakoś się kiedyś zgadałem z nimi i postanowiliśmy się spotkać i wymienić się swoimi doświadczeniami z fotografowania. Te nieformalne spotkania przerodziły się potem w bardziej formalne i tak narodziła się grupa MgFoto. Mogę zatem z dumą powiedzieć, że byłem w nazwijmy to grupie inicjatywnej organizacji, która działa do tej pory.

Jak pojawiło się w Twoim życiu miejsce na drugą pasję?

Wyniknęło niejako z istnienia tej pierwszej pasji. Tak się złożyło, że pracowałem przez pewien okres w hurtowni fotograficznej w Krakowie. Zawodowe obowiązki sprawiły, że odwiedzałem rekreacyjne miejscowości południowej polski - Zakopane, Szczyrk - to tam widziałem ludzi latających na kolorowych skrzydłach. Będąc w Zakopanem trafiłem na ulotkę informującą o możliwości odbycia lotu w tandemie. Oczywiście będąc mocno zainteresowany taką formą spędzenia wolnego czasu skorzystałem z oferty. Mój pierwszy lot odbył się z Kasprowego. Wrażenia z lotu były na tyle doniosłe, że jakoś niedługo później zacząłem się rozglądać za możliwością uprawiania tego sportu. I tak trafiłem na kurs paralotniarstwa. Kurs trwał kilka miesięcy, parę lat później latałem już na paralotni, później motoparalotni.

To prawda, że tradycyjni paralotniarze z pogardą patrzą na tych zmotoryzowanych?

No trochę jak gitarzyści basowi grający palcami na tych, którzy grają kostką. Rzeczywiście jest coś urzekającego w cichym szybowaniu, gdy słyszysz tylko szum powietrza rozcinanego przez skrzydło szybujące nad głową. Poniekąd rozumiem tych paralotniarzy purystów, bo silnik, którego używamy nie jest najcichszy i na pewno robi trochę więcej hałasu.

To na czym polega przewaga w lataniu na paralotni ze śmigłem?

Dużo większe możliwości swobodnego przemieszczania się w powietrzu. Klasyczni paralotniarze mogą latać w zasadzie tylko wykorzystując siły natury, układy chmur lub w kominach termicznych w górzystym terenie. Co nie znaczy, że nie mogą latać daleko. Zdarzają się i loty po kilkanaście czy, kilkadziesiąt kilometrów, jeśli umiejętnie przemieszczasz się z jednego komina termicznego na drugi. Ale jednak pełnej swobody w wyborze toru lotu nie ma. W czasie zupełnej flauty, czyli bezwietrznej pogody paralotniarz bezsilnikowy jest w zasadzie uziemiony. No i żeby wystartować sam z siebie potrzebuje jakiegoś stoku i to też nie każdego. Ja jestem w stanie wystartować z płaskiego terenu nawet na Mazurach albo na równinach w środkowej Polsce. Sam reguluje tor lotu, jego tempo i wysokość. Doświadczenie z latania bez silnika szalenie się jednak przydaje, bo wiesz jak się zachowują masy powietrza i kominy termiczne, zwłaszcza, gdy lata się w terenie górzystym.

Jak wygląda start do lotu motorowej wersji paralotni?

Wymaga odpowiedniego skoordynowania dwóch czynności. Narzucenia nad głowę odpowiednio ułożonego na ziemi skrzydła i zaciśnięciu manetki gazu tak, żeby trzykołowy wózek, na którym siedzę z odpowiednią szybkością ruszył do przodu, by przełożyło się to na siłę nośną całego układu motoparalotni. Nie jest to może jakaś chińska arytmetyka, ale trzeba być dosyć uważnym - start jest jednym z tych bardziej wymagających momentów.

Pytanie o bezpieczeństwo takiego latania musi się pojawić przy okazji wywiadu.

W przypadku paralotniarstwa motorowego istnieją dwa zasadnicze zagrożenia. Pierwsze to awaria silnika.

Co robisz w sytuacji, gdy motor odmawia posłuszeństwa i widzisz, że raczej nie zaskoczy ponownie?

W miarę szybko muszę się zorientować gdzie będzie odpowiednie miejsce do wylądowania. Zakładając, że średnie tempo spadania w takiej sytuacji to ok metr na sekundę i więcej. Wszystko zależy na jakiej wysokości się to wydarzy. Przeważnie korzystamy z przestrzeni powietrznej do wysokości ok 600 metrów, to jest kilka minut na to, żeby ocenić miejsce lądowania i podjąć decyzję czy będziemy zmuszeni lądować z wiatrem czy pod wiatr. To ważne, bo prędkość lądowania pod wiatr to około 30 kilometrów i mniej, a z wiatrem może być i z 70, więc różnica w „przyziemieniu” jest zasadnicza. Pomagają nam w tym różne przyrządy elektroniczne i aplikacje lotnicze.

A to drugie zagrożenie?

Jest związane z nierównomiernym rozłożeniem ciśnienia w skrzydle, co przekłada się na siłę nośną oraz prawidłowy kształt czaszy. W wielkim skrócie. Latamy na dwóch równolegle połączonych ze sobą połaciach materiału, które są przedzielone kilkudziesięcioma komorami, do których wlatuje powietrze tworząc podciśnienie wpływając na kształt skrzydła, które staje się płatem nośnym. To takie „miękkie skrzydło samolotu”. Jeśli wszystko działa jak należy, to nie ma problemu. Jeśli natomiast z jakiegoś powodu czasza ulega zdeformowaniu, to zaczynają się kłopoty. Z taką sytuacją miałem do czynienia na własnej skórze dwa lata temu.

Co się wtedy wydarzyło?

Jedna z kilkunastu linek, które łączą skrzydło z uprzężą w trakcie tego omawianego manewru przy starcie, niefartownie zaczepiła się o się w uchwyt na obręczy ochronnego kosza śmigła przez co kilka komór nie napełniło się wystarczająco powietrzem i moje skrzydło było zdeformowane. Nie zauważyłem tego w odpowiednim momencie i chcąc się wzbić na odpowiednią wysokość zwiększyłem moc silnika. A kilka minut później miałem wrażenie, że wpadłem w korkociąg. Dopiero na monitoringu, który udało mi się uzyskać od znajomych z pobliskiej posesji zobaczyłem, że doszło do tak zwanego „przeciągnięcia”, co spowodowało gwałtowne zdeformowanie skrzydła i upadek z wyrskości około 37 metrów i z prędkością na tyle dużą, że wózek, który przecież jest zrobiony z bardzo wytrzymałych materiałów się praktycznie złożył. Ja na szczęście nie licząc lekkiej kontuzji ścięgna Achillesa i kilku siniaków wyszedłem z tego bez szwanku, ale na jakiś czas zawiesiłem swoje latanie i wróciłem do niego kilka miesięcy temu. To po prostu nie jest to hobby, które można tak zwyczajnie wyrzucić z głowy.

Który rodzaj paralotniarstwa jest bezpieczniejszy - ten z silnikiem czy bez?

Z danych statystycznych wynika, że o wiele więcej „przygód” w powietrzu albo zdarzeń, przy których trzeba użyć zapasowego spadochronu spotyka tych latających swobodnie. Z drugiej strony jednak, na ogół bardziej niebezpieczne sytuacje zdarzają się silnikowcom, bo na akcję ratunkową mają znacznie mniej czasu. Z prostej przyczyny, latają kilkaset metrów niżej.

Jakie były Twoje pierwsze wrażenia z latania? Co najbardziej Cię zaskoczyło, zaszokowało, zachwyciło?

Poza samym faktem latania, które ekscytujące jest nawet, gdy robi się to po raz tysięczny, byłem pod wrażeniem tego jak zupełnie zmienia się perspektywa oglądania tych samych miejsc z powietrza. Będąc ledwie kilkaset metrów nad rejonem Myślenic, który jak mi się zdawało przeszedłem wzdłuż i wszerz i znam tam każdy kamień, często łapałem się na myśli „co to właściwie jest”, gdy widziałem jakiś zespół zabudowań. I takie lotnicze peregrynacje cały czas dostarczają mi podobnych wrażeń. Z zupełnie innej perspektywy widzisz również lecącą awionetkę, śmigłowiec albo klucz ptaków.

Gdybyś miał laikowi wyjaśnić co jest takiego fascynującego w paralotniarstwie?

Wydaje mi się, że marzenie o lataniu towarzyszy człowiekowi od zawsze. Mit o Ikarze przecież nie wziął sie znikąd. W moim przypadku jest tak, że nawet po całym dniu pracy czuję ten przypływ endorfin już na samą myśl, że wieczorem będę mógł wzbić się w powietrze i na przykład w niecałą godzinę dolecieć do Zakopanego. Takiego poczucia wolności, resetu i oderwania się od codzienności dostarcza chyba niewiele rzeczy. Te wrażenia są trudne do opowiedzenia i może również dlatego próbuje je oddać fotografując to, co zobaczę.

Jak duża jest społeczność moto-paralotniarzy w Myślenicach?

W tym momencie liczy ok 6 aktywnych pilotów, ale jeśli doliczyć tych z sąsiednich miejscowości, to jest nas kilkunastu.

Właśnie, zdarza się, że pytają Cię ludzie czy można do waszej latającej ekipy dołączyć?

Częściej pytają czy można się dosiąść na ten „latający wózek.”

I co odpowiadasz?

Że to niestety niemożliwe, bo każdy statek powietrzny jest przewidziany do zabrania na pokład określonego ciężaru. No i nie mam dodatkowego fotela, a wzięcie kogoś „na ramę” też nie wchodzi w grę.

Co w takim razie ma zrobić potencjalny przyszły paralotniarz?

Najpierw zgłosić się na kurs. Jest ich trochę więcej niż w czasach, gdy zaczynała się moja przygoda z lataniem i dosyć łatwo je namierzyć w ogłoszeniach internetowych. A potem przekonać się czy wstępna fascynacja przerodzi się w pasję.

Drogą pasję?

Są dwa warianty odpowiedzi na to pytanie. Drogą, bo jeśli chcemy uprawiać motorowe paralotniarstwo to wydatek na komplet najlepszego sprzętu: trajki (wózka), skrzydła, napędu oraz oprzyrządowania nawigacyjno-lotniczego - może sięgnąć nawet kilkudziesięciu tysięcy. Tanią, bo używana paralotnia w klasycznej, bezsilnikowej wersji to kwestiach kilku tysięcy złotych i czasem takiego paralotniarza możecie nawet zobaczyć podróżującego busem, bo cały jego „szpej” mieści się w plecaku niewiele większym od turystycznego.

Wróćmy jeszcze do fotografowania i jego lotniczych aspektów. Twoje najbardziej artystyczne fotografie wykonane z powietrza przypominają czasami okładki płyt wczesnych Pink Floyd albo Dead Can Dance. Patrząc z pewnej odległości widać coś jak malarstwo impresjonistyczne albo krajobraz księżycowy, a jak się im bliżej przyjrzeć…

...A jak się im bliżej przyjrzeć, to widać starą oponę w wysychającym korycie rzeki, albo jakieś pływające wiatrołomy w zanieczyszczonym zbiorniku wodnym. Tak, to jest refleksja, która dosyć często mi towarzyszy jak analizuje swoje fotografię. Coś, co z bliska wygląda mało zachęcająco i od czego raczej odwracamy wzrok, oglądane z góry zyskuje jakichś niespodziewanych walorów artystycznych. Nie uważam się za jakiegoś wojującego ekologa, ale mam nadzieję, że oprócz walorów estetycznych te fotografie zwracają uwagę na pewien problem i nie musi on dotyczyć tylko środowiska. Podoba nam się coś, co tylko z daleka jest piękne, zadbane, kolorowe i harmonijne.

Marzenia i plany do zrealizowania w kontekście obu uprawianych pasji?

Nie wybiegam planami zbyt daleko, co do marzeń każdy jakieś posiada…, w kontekście obu pasji jakichś sprecyzowanych marzeń nie posiadam, ale fajnie było by może polatać gdzieś w egzotycznym kraju, czy też wykonać tą „jedyną, najlepszą” fotografię lotniczą, którą doceni cały świat.

rozmawiał Rafał Podmokły

Rafał Podmokły Rafał Podmokły Autor artykułu

Dziennikarz, meloman, biblioman, kolekcjoner, chodząca encyklopedia sportu. Podobnie jak dobrą książkę lub płytę, ceni sobie interesującą rozmowę (SPORT, KULTURA, WYWIAD, LUDZIE).