Od dekady spleciony pasją z wikliniarstwem
Marek Czech z Lubnia od około dziesięciu lat zajmuje się wikliniarstwem. Choć wychował się na wsi, w gospodarstwie, w którym na co dzień używało się wyrobów z wikliny, to tego rzemiosła nauczył się dopiero po latach, jako dorosły człowiek, na dodatek zagranicą – w Szkocji. Dziś to jego pasja, a nawet coś więcej, bo jak mówi, wyplatanie to rodzaj medytacji, coś co pozwala zwolnić i skupić się na tym co „tu i teraz”.
Potrzebę tworzenia czuł od zawsze, jednak mimo, iż w domu i zagrodzie używało się wiklinowych koszy to nie było nikogo, kto by małemu wówczas Markowi pokazał jak się za to zabrać i na czym polega to rzemiosło. - Dziadek podobno potrafił sam wyplatać kosze, ale jakoś nie miałem szczęścia widzieć jak to robił. Tak czy inaczej, w gospodarstwie używaliśmy koszy z wikliny czy to przy sadzeniu ziemniaków, czy potem przy ich zbieraniu. Brało się też kosze, kiedy szło się na grzyby. Tata zawsze powtarzał, że grzyby muszą mieć zapewniony dostęp powietrza, wtedy się nie psują i dlatego trzeba je zbierać właśnie do takich koszyków, a nie innych toreb – mówi Marek.
W podstawówce zapragnął zostać kowalem, ale koniec końców ukończył szkołę mechaniczną. Potem marzył o pracy spawacza. W końcu wyjechał do pracy w Anglii, a ostatecznie osiadł w Szkocji. Natknął się tam na artystów i rzemieślników zajmujących się wikliniarstwem. I tak krok po kroku od nich i na specjalistycznych kursach zaczął się uczyć plecionkarstwa.
- Najpierw trafiłem na ludzi szyjących kosze, nie wyplatających, ale właśnie szyjących je z korzeni świerku, które zszywało się nićmi lnianymi. Potem dostałem się do pracy w pałacu, a właściwie w ogrodzie pałacowym, którego częścią był labirynt z wikliny. Do moich obowiązków należało m.in. dbanie o niego i zaplatanie wierzbowych witek. Główna ogrodniczka, którą poznałem – Sonia, z pochodzenia Włoszka, jako pierwsza wzbogaciła ogród o wierzbę i o cały sposób jej uprawy i pielęgnacji. Pewnego dnia wybrałem się do niewielkiej, ale przepięknej wsi Falkland we wschodniej Szkocji w hrabstwie Fife, położonej u północnego podnóża wzgórza East Lomond. Odbywał się tam kiermasz rękodzieł. To właśnie tam poznałem Lise Bech, duńską artystkę mieszkającą w Szkocji, wyplatającą wiklinowe kosze od blisko 40 lat. Lise zaprosiła mnie na warsztaty, podczas których zrobiłem swój pierwszy kosz. Dostałem też materiał na zrobienie następnego już w domu. Próbowałem, ale nie był udany. Nie zniechęciłem się jednak, wprost przeciwnie zawziąłem się i postanowiłem, że nauczę się tego i zapisałem się na kolejny kurs. Podobało mi się to tak bardzo, że nawet, kiedy zajęcia się skończyły to dalej siedziałem tam i plotłem. Wreszcie udało się. Choć przyznam, że jak dziś patrzę na zdjęcia swoich pierwszych prac to wiele bym w nich poprawił. Ale wiem już też, że bez determinacji, bez czasu, bez powtarzania nie da się nauczyć ani plecionkarstwa ani żadnego innego rzemiosła – mówi Marek.
Lise specjalizująca się w wyplataniu dużych asymetrycznych koszy z wikliny, poprosiła go o pomoc w przeprowadzce, a w zamian zaoferowała kilka lekcji. - Chłonąłem wiedzę, ale to była długa droga. Na początku zajęte są ręce i głowa. Dużo się myśli, żeby się nie pomylić, a potem z czasem można już wyplatać kosze i nie tylko, z zamkniętymi oczami. Wyplatając je zatrzymuję się w czasie i skupiam na tym co tu i teraz. To rodzaj kontemplacji, powiedziałbym nawet, że porównywalny do modlitwy. Pozwala się wyciszyć, buduje człowieka na nowo. Sam po sobie widzę jak zmieniłem się odkąd zająłem się wikliniarstwem. Tu liczy się spokój, cierpliwość i pokora. Pokora wobec materiału, z którym pracujemy – tłumaczy Marek. - Nie bez powodu to rzemiosło, nie tylko wikliniarstwo, ale plecionkarstwo, bywa wykorzystywane jako forma terapii przy różnego rodzaju zaburzeniach psychicznych. Można pleść z wikliny, tzw. wikliny papierowej itd. Liczy się skupienie na splotach.
Prawdziwa, naturalna wiklina wymaga na pewno więcej pokory niż ta papierowa. Młode pędy wierzby (witki) ścięte między ostatnią listopadową pełnią księżyca a marcem (zanim wypuszczą pierwsze liście) suszy się i przechowuje w przewiewnym i zacienionym miejscu.
- Z jednego pnia wierzby można ściąć nawet kilkadziesiąt witek, a na ich miejsce wyrosną nowe. Wierzba jest pod tym względem niesamowita. To bardzo żywotne drzewo – mówi Marek, który sam pozyskuje wiklinę na trzy sposoby. Zbiera ją nad Lubieńką i Rabą, ma poza tym swoją plantację wierzby, albo kupuje ją od większych od niego plantatorów.
- W Polsce mamy kilkadziesiąt gatunków wierzb, m.in. purpurowa, migdałowa, konopniarka, płacząca. Ale nie każda wierzba jest na tyle elastyczna żeby móc z niej wyplatać – mówi Marek.
Przez mniej więcej trzy miesiące od ścięcia pędów można nimi wyplatać bez potrzeby ich namaczania, bo są jeszcze dość elastyczne. Trzeba wtedy jednak pamiętać, że taka wiklina mocno się skurczy (jak mówi Marek, nawet do 40 proc.) i przykładowo kosz, który zaraz po wypleceniu będzie stabilny to za jakiś czas może już nie trzymać kształtu.
Przechowywane dłużej witki, z czasem stają się coraz bardziej suche i kruche, dlatego przed przystąpieniem do wyplatania trzeba je namoczyć. Krócej lub dłużej w zależności od ich rozmiaru i tego czy zostały okorowane czy też nie (te z korą wymagają dłuższego namaczania, nawet kilkutygodniowego). Marek zdradza, że bardziej lubi właśnie taką nieokorowaną wiklinę. - Taka wiklina ma charakter, ma mocniejszy zapach, w zależności od gatunku mamy różne kolory witek i choć trudniej się z nią pracuje można z niej zrobić naprawdę piękne rzeczy. Pamiętajmy, że ten patyk, który trzymamy w ręce był smagany wiatrem, deszczem, był narażony na ciepło i na mróz. Z jednej strony jest grubszy, a z drugiej cieńszy, zazwyczaj ma kształt łuku. Odginać go i próbować coś z niego pleść z przeciwnym kierunku byłoby głupotą, będzie się źle układać, albo po prostu się złamie. Podobnie jest w kowalstwie, gdzie rozgrzewamy i hartujemy metal. Tam również niewiele trzeba, żeby stopić metal zamiast go rozgrzać. Wiem, bo nieraz spaliłem to, co chciałem wykuć. Dlatego w wikliniarstwie to wierzba „mówi” nam co możemy z niej zrobić, czy można ją zgiąć pod kątem 90 stopni czy ten kąt musi być łagodniejszy. Pamiętam jak kupiłem pewien gatunek wierzby, wiedziałem co chcę z niej zrobić – splot zygzakowaty. Nie dało się, wierzba nie pozwoliła. Owszem czasem zrobi się coś na siłę, przygnie się mocniej na kolanie, ale to od razu widać na gotowej pracy – mówi nasz rozmówca.
Spod Marka rąk najwięcej wychodzi koszy. Ale wyplata też inne rzeczy, zarówno użytkowe, jak i wyłącznie dekoracyjne. - Mebli nie robię, a przynajmniej do tej pory, choć mam kilka starych krzeseł, którym chciałbym dać drugie życie – mówi.
W swoich pracach, oprócz wikliny bywa, że stosuje też dereń, który ma różne odcienie (m.in. oliwkowy, buraczkowy, różowy). - Lubię robić wstawki z niego. Kosz z samego derenia też się uda, ale będzie cięższy niż ten z wikliny. Podobnie z brzozy – wyjaśnia.
Wyplatał już m.in. pokrywę maskującą ogrodową studnię, jaskółki, którymi można ozdobić np. ściany lub płot, kwiaty, które można wbić w ziemię w ogrodzie, patery, ale również żołędzia mierzącego bagatela… 2,5 metra! Była to praca konkursowa w Ogólnopolskim konkursie plecionkarskim ParkArt, w którym tematem były owoce i nasiona drzew.
Na inny konkurs, w Ciężkowicach, gdzie od czterech lat odbywa się Międzynarodowy Festiwal Wikliny, wyplótł „Skamieniałego mnicha” – zgodnie z tematem „Legendy Ciężkowickie”. Ta ostatnia praca przyniosła mu trzecie miejsce oraz nagrodę publiczności. W tym miejscu warto dodać, że Marek Czech w tym roku został wyróżniony marką Najlepszy Produkt Turystycznej Podkowy w kategorii „wyroby rękodzielnicze”.
Robił też dużo mniejsze prace, na przykład biżuterię, w tym… pierścionek zaręczynowy dla swojej narzeczonej, a dziś już żony. Albo koszyczek, w którym podczas ślubu podano im obrączki.
- Jestem bardzo wdzięczny żonie za to, że bardzo mi pomaga w realizacji mojej pasji. Dba o całą stronę organizacyjną, o media społecznościowe – mówi Marek.
To dzięki Małgorzacie, na profilu „Pracownia Wikliny” można nie tylko zobaczyć różne prace Marka, podglądnąć co działo się na wydarzeniach, w których uczestniczył, ale też poczytać o tym rzemiośle, bo zamieszcza tam sporo ciekawostek o wikliniarstwie i artystach takich jak np. Władysław Wołkowski, którego nazywano „Michałem Aniołem wikliny”.
Marek inspirację do swoich prac czerpie z przyrody. Niedawno wykonał serię koszy nawiązujących kształtem do kamieni, a więc asymetrycznych, bez żadnych ostrych kątów. Zabrał je ze sobą na tegoroczną edycję festiwalu ETNOmania. - Ludzie byli zachwyceni – mówi.
Ze swoimi wyrobami odwiedza targi i festiwale, na których zdarza się, że prowadzi także warsztaty plecionkarskie, ale jest też i to coraz częściej zapraszany do szkół, aby dać dzieciom lekcję tego rzemiosła czy po prostu opowiedzieć im o swojej wyjątkowej współcześnie pasji.
- W tym roku zacząłem uczyć dzieci w szkole podstawowej w Lubniu, ale uczyłem też już w Krakowie w jednej z podstawówek. Mam w planie warsztaty dla przedszkolaków w dobczyckim parku. Prowadziłem zajęcia w Myślenicach. W Pcimiu, przed Niedzielą Palmową uczę robić palmy wielkanocne. Przychodzą mamy z dziećmi, babcie z wnuczętami. W ubiegłym roku było kilkanaście osób, a w tym już kilkadziesiąt. Bardzo mnie to cieszy, że chcą się uczyć – mówi Marek. - To rzemiosło, jak mało które jest dla każdego: dla dziecka, dla dorosłego i dla seniora. Wyplatając wiklinę nie jesteśmy uzależnieni ani od prądu, ani od żadnego przyrządu mechanicznego. Najważniejsze narzędzia, czyli sekator, dobry nóż, oraz dratwę, czyli szpikulec można na dobrą sprawę włożyć do kieszeni i pleść gdziekolwiek. Nie potrzeba nawet warsztatu. Nie wiem czy jest drugie rzemiosło tak powszechnie dostępne. I tak stare, bo wikliniarstwo było znane jeszcze przed ceramiką. Zainteresowanie wikliniarstwem i wikliną rośnie. Powstają np. naturalne place zabaw. Wcale się temu nie dziwię, bo wiklina nie dość, że pozwala tworzyć z siebie niepospolite wzory, to jest w 100 procentach ekologiczna, nie zaśmieca środowiska, bo rozkłada się. Jeśli nawet zgubilibyśmy kosz w lesie nie zaśmieci go, a może nawet jakiś ptak skorzystałby wijąc sobie w nim gniazdo. Nie mówiąc już o tym, że wiklina... pachnie, szczególnie w pochmurne dni czuję jej zapach w całym domu. Żadnej ze swoich prac nie lakieruję, co najwyżej pokrywam z zewnątrz olejem lnianym. To w zupełności wystarczy – mówi Marek.