Ostatni obraz…
Poproszono mnie, abym zerknął na książki (te nowe w naszej bibliotece), które mogą zainteresować Panie. Zwykle tego nie robię. Jednak rzecz, która przed świętami trafiła na moje biurko to zupełnie inna historia. Wysmakowana i elegancka. Z historią w tle. Tą przez duże H.
Jest tu tajemnica, sensacja, wątek miłosny, tragedia (miłosna, też). Jest i wciągająca, a i merytorycznie bez zarzutu, opowieść o najlepszych czasach holenderskiego malarstwa. Zapowiada się dobrze, prawda?
Ale to nie koniec książkowych niezwykłości. Autor przenosi nas - czytelników - z miejsca w miejsce. Odwiedzimy Stany Zjednoczone (Nowy York), Holandię, Australię. Podróżujemy nawet w czasie. Część fabuły, ta „ważniejsza” i bardziej urokliwa zresztą, osadzona została w XVII wiecznej Holandii.
Kanwa opowieści to obraz. Jest to „Zimowy pejzaż” tytłowej Sara de Vos.
Sara to postać historyczna. Jedna z nielicznych kobiet, którym ówczesna Gildia św. Łukasza zrzeszająca malarzy, zezwoliła malować obrazy. Nie bezinteresownie. Malując spłacała długi zaciągnięte przez męża. Wierzycielem była… gildia…
Ale, ale… „Zimowy pejzaż”, już współcześnie, zyskuje drugie życie. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Inna kobieta tworzy jego kopię. Tworzy falsyfikat doskonały. Wie wszystko o dawnych farbach, zna tajniki podłoża. Fizycznie wręcz wyczuwa płótno i jego fakturę. Ellie Shipley - fałszerka zresztą z przypadku- w pracę wkłada całą swą wiedzę umiejętności i serce. Tak jak - ze trzysta wcześniej - Sara.
I jedno trzeba jeszcze dopowiedzieć. To książka „malarska”. Jest namalowana, a nie - jak inne - napisana. Czytając widzimy dawną Holandię. Obserwujemy miejskie zaułki. Wpatrujemy się we wnętrza budynków. Zaglądamy w twarze mijających nas przechodniów. Niezwykłe, prawda?