Portret rzeki

Portret rzeki

Po opublikowaniu artykułu na temat miniatury autorstwa prof. Adama Wodnickiego pt. „Fotograf” otrzymałem od jednej z Czytelniczek korespondencję z prośbą o kontynuowanie rozpoczętych rozważań. Czynię to chętnie, albowiem już na etapie pisania poprzedniego tekstu towarzyszyło mi przeczucie, że te kilkadziesiąt słów o dziele spod znaku beletrystyki (gdzie fikcja pełni rolę wiodącą) warto, a nawet należy uzupełnić o asocjacje pozaliterackie, życiowe.

Podczas lektury wspomnianego opowiadania (zarówno tej prymarnej – całkowicie poznawczej, jak też kolejnych – analitycznych, drążących) nieodparcie powracał do mnie cytat wielokrotnie przeczytany oraz zasłyszany. Przywołam go i teraz, aby stał się preludium do naszych bieżących rozważań. „Rzeka? Niełatwo powiedzieć, co to rzeka. To taka pani, co nie pyta i nie prosi. Żyje sobie po swojemu. Jej siostry: Wiosna i Jesień. I Burza”. Słowa te, napisane przez znakomitego prozaika Edwarda Redlińskiego (ur. 1940), pochodzą z debiutanckiego albumu fotograficznego Wiktora Wołkowa (1942–2012) zatytułowanego: „Rzeka, droga, płoty, krowy, konie, stogi, wrony, bociany, drzewa, krzyże” lub po prostu „Wołkow” (jest to zgodne z napisami na obwolucie i oprawie).

Publikacja ukazała się za sprawą Krajowej Agencji Wydawniczej w roku 1984, w nakładzie ponad dwudziestu tysięcy egzemplarzy. Ten liczący 172 niepaginowane strony czarno-biały album posiada strukturę wielotematyczną. Anna i Andrzej Strumiłłowie – autorzy opracowania graficznego oraz koncepcji książki – rozdział pierwszy poświęcili właśnie rzece, a dokładnie – jej zachwycająco plastycznym, niezwykle poetyckim obrazom, które zostały dostrzeżone i uwiecznione na kliszy fotograficznej przez mistrza z Podlasia.

Wiktor Wołkow należał do tych artystów, o których pamięć nie umiera i nigdy nie umrze. Ten tytan pracy, indywidualista, łakomy poszukiwacz piękna, nade wszystko zaś – jak wspominają jego przyjaciele – serdeczny i uśmiechnięty człowiek, całą energię oraz pasję twórczą poświęcił na uwiecznianie pejzażu oraz przyrody Polski północno-wschodniej. Jak sam powiedział w telewizyjnym reportażu autorstwa Krystyny Berndt: „Reszta świata mnie nie interesuje i chyba już tak wytrwam do końca”. Współczesnemu odbiorcy podlaski artysta pozostawił szereg znakomitych albumów fotograficznych. W tej kolekcji znajdują się między innymi foto-narracje takie jak: „1863. Opowieść z Puszczy Knyszyńskiej” (1993), „Krzyż” (1999) „Słońce” (2001, z wierszami Czesława Miłosza), „Biebrza. Od źródeł do ujścia” (2004), „Lot” (2009), „Moje łowy. Warsztat fotografa natury” (2010) oraz „Moje Podlasie. Z dziennika fotografa” (2012). W książce dedykowanej „bezkrwawym łowom” (świadomie używam terminu rozpropagowanego po wojnie przez Włodzimierza Puchalskiego, wcześniej zaś użytego przez Antoniego Wieczorka) Wołkow napisał: „Dochodzę do wniosku, że przyrodnicza fotografia dokumentacyjna nie ma sensu – przecież wszystko już zostało perfekcyjnie sfotografowane!” Kierując się tym przekonaniem artysta rozpoczął pod koniec lat 60. XX wieku zabiegi formalne. Przeprowadził serię eksperymentów z tworzeniem fotografii graficznej, intensyfikował ziarno, nie bał się uzyskiwać obrazu o miękkich konturach, płynnych plamach barwnych, a nawet rozmytego bądź poruszonego. Jak sam pisał – rezultaty tych foto-kreacji przeszły jego najśmielsze oczekiwania. Adam Wajrak w artykule „Wielgolud z amparatami” ocenił twórczość Wiktora Wołkowa w sposób następujący: „Ja nawet nie wiem, czy on jest fotografem. Bardziej jest chyba malarzem, który zamiast pędzla i sztalug wozi ze sobą aparat i statyw”. Jeszcze trafniej strategię twórczą Wołkowa opisał znakomity krytyk sztuki Jerzy Busza (1947–1997). W eseju pt. „Las i psychologia” dowodził, że efekty działalności naszego artysty wynikały przede wszystkim z „nieprawdopodobnego, a po trosze osobliwego kodeksu norm estetycznych, których jedynym prawodawcą i depozytariuszem” był sam Mistrz. Ta wykorzystana do maksimum licentia poetica (w ujęciu romantycznym, nie awangardowym) pozwoliła Wołkowowi na zbudowanie systemu prac wolnych od gorsetu warsztatowych zakazów, nakazów i sugestii. Pomogła mu tym samym w procesie kreowania dzieł niezwykle autorskich, oryginalnych pod względem formalnym, a jednocześnie uniwersalnych i czytelnych dla każdego odbiorcy. Szkoła Wołkowa jest trudna – przyznawał sam autor – nie każdy w niej wytrzymuje, jednak widzimy, że szkoła ta przyczyniła się do uzyskania niezwykłych efektów wizualnych, których ukoronowaniem stało się powstanie spójnego formalnie wizerunku piękna Podlasia z przełomu XX i XXI stulecia. Dodajmy jeszcze – piękna, które współcześnie bardzo szybko przemija. Stąd spostrzeżenie, że czuły na otaczającą go rzeczywistość artysta jest także – mniej lub bardziej świadomie – rzeczywistości tej dokumentalistą i komentatorem.

 

Zgodnie z sugestią Wajraka, przyjętej przez Wołkowa strategii obrazowania bliżej zatem do delikatnych, subtelnych i nieostrych poruszeń pędzla na płótnie, niż reprezentatywnej dosłowności wynalazku zwanego fotografią. Już wybitny francuski malarz epoki romantyzmu Eugčne Delacroix (1798–1863) zauważył (i ostrzegał), że choć fotografia jest dobrym sposobem na lepsze poznanie natury, to jednak bez względu na swą wierność i dosłowność pozostaje imitacją świata rzeczywistego. Remedium na taki stan rzeczy stało się popularne pod koniec XIX wieku zerwanie w obrębie tej dziedziny twórczości z jej sprawozdawczymi inklinacjami i ostrym rysunkiem (pojawił się nurt piktorialny). Sam Wołkow komentował problem następująco: „Nadal uważam, że wykonanie dobrego zdjęcia nie polega na perfekcyjnym, nienagannym sfotografowaniu, ale na czymś głębszym, wręcz magicznym – mistycznym. Przecież w momencie naciśnięcia spustu [migawki] nie wiadomo, jaki będzie efekt końcowy po wywołaniu slajdu”. Słowa te pisał człowiek absolutnie wierny technice analogowej, w której zdjęcie, nim dotrze do odbiorców, musi przejść przez liczne procesy w ciemni i pod powiększalnikiem. One natomiast wymagają czasu oraz cierpliwości.

Wróćmy teraz nad rzekę. „Niełatwo powiedzieć, co to rzeka. To taka pani, co nie pyta i nie prosi”. Ale jak każda dostojna dama chętnie przejrzy się we własnym portrecie. Można zatem uchwycić jej nurty w sidła opowieści fotograficznej, ukazać światła migoczące wśród fal, słońce wstające lub zstępujące w jej „nierówne płaszczyzny” (z Norwida), ludzi na łodziach, konie u wodopoju, ruchliwe stada wodnego ptactwa albo delikatne poruszenia sitowia – drgające gdy muska je letni, kojąco ciepły wiatr, pieści jesienny deszcz bądź otula śnieżny puch. Spójrzmy na rzekę widzianą oczami Wiktora Wołkowa, choćby na tę uwidocznioną na obwolucie jego debiutanckiego albumu. Gdzieś na falach wąskie i długie czółno niesie w nieznane maleńką, strudzoną wiosłowaniem postać. Woda mieni się promieniami zachodzącego słońca, niewielkie wysepki (łachy) stapiają się w czarne plamy, dając tym samym odpór rozpanoszonemu światłu. Plastyczność tych ujęć natychmiast pobudza wyobraźnię widza. Ziemia i woda układają się w nachodzące na siebie pasy. Tak wygląda przenikanie się żywiołów, ich twórcza koegzystencja. Tak wygląda święte koło Życia.

Rzeka w biografii i twórczości Wiktora Wołkowa pełniła niezwykle ważną rolę. Jak wspomina jego przyjaciel Marek Tomaszuk (ur. 1959): „Wiktor szczególnym sentymentem darzył rzekę Supraśl”. Artysta z ogromną determinacją przemierzał arterie wodne Podlasia – kajakiem, łodzią, brodem lub wpław (był znakomitym nurkiem). Uwieczniał je nawet z samolotu. Na rzekę spoglądał także z brzegu, koniecznie obiektywami o długich ogniskowych – 500 albo 1000 mm. To one dawały mu możliwość lepszego wglądu w krajobraz i wyławiania z niego najbardziej urokliwych widoków. One też nadawały jego zdjęciom niezwykłej plastyki. Nie będzie zatem nadinterpretacją jeśli napiszemy metaforycznie, że na końcu swej długiej i pięknej podróży zwanej życiem, wiodącej drogami lub ostępami Podlasia, sam w końcu stał się falą... Nieprzemijającą. Nawet na pamiątkowym głazie, który ustawiono w Biebrzańskim Parku Narodowym, widnieje napis: „Wiktor Wołkow. Oddał serce Biebrzy”.

Oglądajmy zatem Wołkowa. Studiujmy fotografie jego autorstwa, razem z nim poznawajmy podlaskie rzeki, drogi, płoty, krowy, konie, stogi, wrony, bociany, drzewa, krzyże, a nadto – drewniane chateńki, rośliny i roślinki, ślady chmur na niebie oraz wielkie, majestatyczne zachody słońca. To Polska właśnie...

Marcin Kania